Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że jestem uzależniona od popkultury. Masowo pochłaniam fikcyjne historie, a czasami udaje mi się trafić na te tak wspaniałe, że marzę o tym, by choć na chwilę przenieść się do wykreowanego w nich świata. Podejrzewam, że większość z Was chociaż raz przeżyła gorzkie rozczarowanie tym, że facet (lub kobieta) Waszych marzeń jest postacią fikcyjną i nijak nie możecie się do niego zbliżyć. Co by było, gdyby istniał sposób?
Oh Yeon-joo jest lekarką pracującą na oddziale kardiologi. Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo trafia na dach hotelu, gdzie znajduje wykrwawiającego się chłopaka - Kang Chul (Lee Jong-suk). Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Kang jest postacią z komiksu tworzonego przez jej ojca. Yeon-joo udaje się uratować Kanga, jednak groźba śmierci ciągle nad nim wisi, ponieważ autor pragnie jego śmierci. Niemniej chwilowo największym zmartwieniem dziewczyny jest to, jak dostała się do świata rysowanego przez swojego ojca.
Bądźmy szczerzy: już samo przeniesienie się do fikcyjnego świata jest szalenie intrygujące. Obstawiam, że wiele osób skorzystałoby z takiej możliwości, gdyby tylko istniała okazja. Poza tym tylko pomyślcie, jak niesamowite byłoby uratowanie głównego bohatera, który notabene jest naszym ulubieńcem - takim literackim, filmowym lub komiksowym naszym crushem. Wtedy to my wpłynęlibyśmy na losy fabuły i stali się jedną z postaci w tej historii. Fascynujące, prawda? Co ciekawe, twórcy tej dramy poszli o kilka kroków dalej serwując odpowiedzi na pytania, których dotąd sobie nie zadałam. Co się dzieje z fikcyjnymi bohaterami, gdy stają się zbędni dla fabuły? Jak wyglądałoby życie postaci drugoplanowej, gdy akurat nie uczestniczy w akcji? Jak stworzyć zbrodnię doskonałą i niezwyciężonego złoczyńce? Prawda jest taka, że w "W" zostało przerobione całe mnóstwo różnych scenariuszy, pokazujących fikcyjny świat z wielu perspektyw. Jako fanka popkultury byłam całkowicie zachwycona podczas oglądania. Twórcy spisali się znakomicie przedstawiając swoje teorie na to, jak mógłby wyglądać komiksowy świat od podszewki.
Niemniej chyba najbardziej absorbującym wątkiem były zmagania głównej bohaterki, czyli realnej, żywej czytelniczki, która musiała zacząć radzić sobie ze znikaniem w fikcyjnym świecie. To wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać lub jak to przedstawiono "W świecie Jane Austin", gdzie czytelniczka zwyczajnie starała się nadążyć za historią, która bardzo dobrze znała i właściwie zamieniła się miejscami z fikcyjną postacią. Co to to nie! W "W" jest to znacznie trudniejsze, chociaż tu również oglądamy, jak bohaterka pomału zakochuje się w swoim wyśnionym i wymyślonym mężczyźnie.
"W" to moja pierwsza koreańska drama. Mam zamerykanizowany mózg, więc do wszystkiego, co nie jest made in USA podchodzę dość sceptycznie. Do koreańskiej dramy naprawdę podchodziłam jak pies do jeża. Byłam przekonana, że mi się nie spodoba. Bałam się, że dostanę szału słysząc tak egzotycznie (dla mnie) brzmiący język, którego kompletnie nie rozumiem. Niemniej stwierdziłam, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować - zwłaszcza, gdy się pisze o popkulturze. Dlatego poprosiłam o polecenie ciekawego tytułu. W odpowiedzi zostałam zalana tytułami, które kompletnie nic mi nie mówiły, aż w końcu pojawiła się krótka informacja o "W" tj. "główną rolę gra koleś z komiksu". Jak widać czasami niewiele trzeba, by podjąć decyzję. Co prawda sądziłam, że to będzie coś o superbohaterach tematycznie nieco zbliżonym do "Powers", ale na szczęście się pomyliłam. Zaskoczyło mnie to, że już po skończeniu pierwszego odcinka byłam zakochana. Dawno nie oglądałam czegoś tak dobrego. "W" jest zabawne, ma wartką akcje, dobrze wykreowanych bohaterów i rewelacyjne zwroty akcji. Potrafiło mnie zaskoczyć i wzruszyć (momentami płakałam, jak mała dziewczynka). Nie mogłam się oderwać. 16 odcinków pochłonęłam w trzy dni. Ciężko mi to przyznać, ale "W" jest jedną z najlepszych produkcji, która opowiada o komiksach, ale tu akurat konkurencja jest niewielka, bo powstało mało seriali z takim tematem przewodnim.
Obawiam się, że moja pierwsza drama może być najlepszą, jaka w życiu obejrzę, bo ciężko byłoby znaleźć temat, który tak idealnie wpasowałby się w mój gust. Serialowe połączenie romansu, akcji i thrillera w komiksowej oprawie nie jest zbyt popularne. Przed napisaniem tego artykułu postanowiłam obejrzeć choć dwa odcinki innej dramy, dzięki czemu utwierdziłam się w tym, że mój zachwyt dotyczy konkretnie "W", a nie dram w ogóle. Zasadniczo ten tytuł ma tylko jedną wadę - zbyt często pojawiają się fragmenty scen z poprzednich odcinków, co mnie osobiście odrobinę nudziło. Niemniej muszę przyznać, że ten serial kupił mnie na tyle, by z większym zaufaniem szukać kolejnych ciekawych koreańskich tworów. Nie jestem tylko do końca przekonana, co sądzić o tak krótkiej formie. Przyzwyczaiłam się, że amerykańskie (a także polskie) seriale mają mniej więcej po dwadzieścia odcinków w każdym sezonie, a tych z kolei jest kilka lub kilkanaście. Z kolei dramy składają się z jednego sezonu, który zamyka całą historię. Z jednej strony to dobrze, że nie muszę być więźniem twórców przez kilkanaście lat, by zobaczyć finał, ale z drugiej strony dzięki produkcjom ciągnącym się w nieskończoność mogłam dłużej cieszyć się oglądaniem historii, którą znam i lubię (przynajmniej do czasu, gdy poziom nie zacznie drastycznie spadać).
Mam przeczucie, że wielu z Was może mieć obiekcje i tak jak ja wcześniej, sceptycznie podchodzić do samego pomysłu, by oglądać dramy. Nie dziwię się, ale zapewniam, że możecie wierzyć komuś z tak zamerykanizowanym mózgiem jak mój, gdy piszę, że "W" jest niemal perfekcyjne. Fabularnie przebija większość amerykańskich produkcji. Sceny ma zapierające dech, a przy tym ogólnie jest efekt Wow i kac serialowy. Nie powiem Wam jeszcze, czy warto oglądać kdramy, ale zdecydowanie polecam "W".
Ps. Znacie inne produkcje, które przedstawiają zagadnienia związane z komiksami lub ze zderzeniem świata realnego z tym fikcyjnym? Jeśli tak, to koniecznie mi polećcie w komentarzach!
Ps2. Zazwyczaj przerabiamy popkulturę tworzoną przez Amerykanów, więc dajcie znać, czy chcecie, by od czasu do czasu pojawiały się teksty o koreańskich tytułach.
Oh Yeon-joo jest lekarką pracującą na oddziale kardiologi. Pewnego dnia, zupełnie przypadkowo trafia na dach hotelu, gdzie znajduje wykrwawiającego się chłopaka - Kang Chul (Lee Jong-suk). Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Kang jest postacią z komiksu tworzonego przez jej ojca. Yeon-joo udaje się uratować Kanga, jednak groźba śmierci ciągle nad nim wisi, ponieważ autor pragnie jego śmierci. Niemniej chwilowo największym zmartwieniem dziewczyny jest to, jak dostała się do świata rysowanego przez swojego ojca.
Komiks od podszewki
Zderzenie fikcji z rzeczywistością! |
Niemniej chyba najbardziej absorbującym wątkiem były zmagania głównej bohaterki, czyli realnej, żywej czytelniczki, która musiała zacząć radzić sobie ze znikaniem w fikcyjnym świecie. To wcale nie jest takie łatwe, jak mogłoby się wydawać lub jak to przedstawiono "W świecie Jane Austin", gdzie czytelniczka zwyczajnie starała się nadążyć za historią, która bardzo dobrze znała i właściwie zamieniła się miejscami z fikcyjną postacią. Co to to nie! W "W" jest to znacznie trudniejsze, chociaż tu również oglądamy, jak bohaterka pomału zakochuje się w swoim wyśnionym i wymyślonym mężczyźnie.
Pierwszy kontakt z dramą
"W" to moja pierwsza koreańska drama. Mam zamerykanizowany mózg, więc do wszystkiego, co nie jest made in USA podchodzę dość sceptycznie. Do koreańskiej dramy naprawdę podchodziłam jak pies do jeża. Byłam przekonana, że mi się nie spodoba. Bałam się, że dostanę szału słysząc tak egzotycznie (dla mnie) brzmiący język, którego kompletnie nie rozumiem. Niemniej stwierdziłam, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować - zwłaszcza, gdy się pisze o popkulturze. Dlatego poprosiłam o polecenie ciekawego tytułu. W odpowiedzi zostałam zalana tytułami, które kompletnie nic mi nie mówiły, aż w końcu pojawiła się krótka informacja o "W" tj. "główną rolę gra koleś z komiksu". Jak widać czasami niewiele trzeba, by podjąć decyzję. Co prawda sądziłam, że to będzie coś o superbohaterach tematycznie nieco zbliżonym do "Powers", ale na szczęście się pomyliłam. Zaskoczyło mnie to, że już po skończeniu pierwszego odcinka byłam zakochana. Dawno nie oglądałam czegoś tak dobrego. "W" jest zabawne, ma wartką akcje, dobrze wykreowanych bohaterów i rewelacyjne zwroty akcji. Potrafiło mnie zaskoczyć i wzruszyć (momentami płakałam, jak mała dziewczynka). Nie mogłam się oderwać. 16 odcinków pochłonęłam w trzy dni. Ciężko mi to przyznać, ale "W" jest jedną z najlepszych produkcji, która opowiada o komiksach, ale tu akurat konkurencja jest niewielka, bo powstało mało seriali z takim tematem przewodnim.
Obawiam się, że moja pierwsza drama może być najlepszą, jaka w życiu obejrzę, bo ciężko byłoby znaleźć temat, który tak idealnie wpasowałby się w mój gust. Serialowe połączenie romansu, akcji i thrillera w komiksowej oprawie nie jest zbyt popularne. Przed napisaniem tego artykułu postanowiłam obejrzeć choć dwa odcinki innej dramy, dzięki czemu utwierdziłam się w tym, że mój zachwyt dotyczy konkretnie "W", a nie dram w ogóle. Zasadniczo ten tytuł ma tylko jedną wadę - zbyt często pojawiają się fragmenty scen z poprzednich odcinków, co mnie osobiście odrobinę nudziło. Niemniej muszę przyznać, że ten serial kupił mnie na tyle, by z większym zaufaniem szukać kolejnych ciekawych koreańskich tworów. Nie jestem tylko do końca przekonana, co sądzić o tak krótkiej formie. Przyzwyczaiłam się, że amerykańskie (a także polskie) seriale mają mniej więcej po dwadzieścia odcinków w każdym sezonie, a tych z kolei jest kilka lub kilkanaście. Z kolei dramy składają się z jednego sezonu, który zamyka całą historię. Z jednej strony to dobrze, że nie muszę być więźniem twórców przez kilkanaście lat, by zobaczyć finał, ale z drugiej strony dzięki produkcjom ciągnącym się w nieskończoność mogłam dłużej cieszyć się oglądaniem historii, którą znam i lubię (przynajmniej do czasu, gdy poziom nie zacznie drastycznie spadać).
Mam przeczucie, że wielu z Was może mieć obiekcje i tak jak ja wcześniej, sceptycznie podchodzić do samego pomysłu, by oglądać dramy. Nie dziwię się, ale zapewniam, że możecie wierzyć komuś z tak zamerykanizowanym mózgiem jak mój, gdy piszę, że "W" jest niemal perfekcyjne. Fabularnie przebija większość amerykańskich produkcji. Sceny ma zapierające dech, a przy tym ogólnie jest efekt Wow i kac serialowy. Nie powiem Wam jeszcze, czy warto oglądać kdramy, ale zdecydowanie polecam "W".
Ps. Znacie inne produkcje, które przedstawiają zagadnienia związane z komiksami lub ze zderzeniem świata realnego z tym fikcyjnym? Jeśli tak, to koniecznie mi polećcie w komentarzach!
Ps2. Zazwyczaj przerabiamy popkulturę tworzoną przez Amerykanów, więc dajcie znać, czy chcecie, by od czasu do czasu pojawiały się teksty o koreańskich tytułach.
0 Komentarze