
Pamiętacie film „Dzień świstaka”? Gosiarella go uwielbia, podobnie, jak motyw ciągłego powtarzania tego samego dnia, aż zrobi się to dobrze. Właśnie z tego powodu miałam dość pozytywne nastawienie do „7 razy dziś”. Wszystkie pozytywne recenzje na blogach też w żaden sposób nie zaszkodziły. Jedyną moją obawą była sama Lauren Oliver, której książka „Delirium” niespecjalnie mnie zachwyciła.
Wydawca: Otwarte
Data wydania: 2013
Liczba stron: 384
„Może dla ciebie jest jakieś jutro. Może dla ciebie istnieje tysiąc kolejnych dni albo trzy tysiące, albo dziesięć- tyle czasu, że możesz się w nim zanurzyć, taplać do woli, że możesz pozwolić by przesypywał ci się przez palce jak monety. Tyle czasu, że możesz go zmarnować”
Dzień szkolnych walentynek, Sam musi powtórzyć wielokrotnie. Pierwszy raz spędziła ten dzień całkiem zwyczajnie. Ubrała się identycznie, jak trójka jej najlepszych przyjaciółek: Lisday, Ally i Elody. Jako jedna z paczki najpopularniejszych dziewczyn w szkole, zebrała wiele róż od znajomych (jakiś dziwny tamtejszy zwyczaj), pośmiała się z frajerów, poflirtowała z przystojnym nauczycielem matematyki, poszła na imprezę zorganizowaną przez zakochanego w niej po uszy nieudacznika, wzięła udział w zniszczeniu życia innej frajerki, a na koniec umarła. Problem z jej śmiercią polega na tym, że zamiast powędrować do nieba/piekła/czyśćca, czy też reinkarnować się w kaczkę, dziewczyna zaczyna ten sam dzień od nowa.
Mam mieszane uczucia do „7 razy dziś”, ale do tego jeszcze wrócę. Przede wszystkim nie polubiłam głównej bohaterki, ani jej koleżanek. Określić je, jako infantylne to duże niedomówienie. Przygód tak tępych dziuń już od dawna nie czytałam. Zresztą wszyscy bohaterowie tej powieści są puści, jak wydmuszka. Może poza Kentem, który jest jedynym promykiem słońca, wśród bandy idiotów. Wiem, jestem zbyt surowa, ale wierzcie mi te postacie naprawdę reprezentują sobą wszystkie cechy, których nie znoszę.
Podobała mi się za to relacja łącząca Sam i Kenta. Lubię taki biednych chłopców, którzy wytrwale kochają jedną dziewczynę, pomimo jej wad i faktu, że nie zwraca uwagi na swojego adoratora. To słodkie, a przy okazji udowadnia szczerość tego uczucia. Dodatkowo to świetna odmiana od tych wszystkich przystojnych literackich byczków, którzy karzą o siebie zabiegać, a sami poniżają swe ukochane. Jeśli miałabym być całkiem szczera, tylko dzięki Kentowi i jego uczuciu do Sam, byłam w stanie przeczytać tę książkę do ostatniej strony.
Gdzieś tam powyżej napisałam Wam, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony delikatny romans i emocje, które we mnie wyzwalał, był naprawdę genialny i wart tego by książkę polecać każdemu i wszędzie. Dodatkowo plusem jest deja vu, całość czyta się szybko i stosunkowo przyjemnie. Niestety jest w niej zawarte tyle nic nieznaczących bzdetów, że można naprawdę oszaleć. Bohaterowie są denni i wkurzający. W tym momencie plusy i minusy są sobie równe. Całą sytuację zmienia zakończenie, które zrobiło mi z mózgu kisiel. Naprawdę nie tego się spodziewałam, ale też nie czuję się usatysfakcjonowana. Wręcz poczułam się oszukana i żałuję, że zmarnowałam czas na czytanie tej powieści. Wiem, że wiele osób ją polubiło, więc Wam też może się spodobać, ale wolę nie ryzykować, dlatego stanowczo ją Wam odradzam!
Ps. Znacie filmy lub książki, których myślą przewodnią jest powtarzanie tego samego dnia? Poratujcie Gosiarellę.

Mam mieszane uczucia do „7 razy dziś”, ale do tego jeszcze wrócę. Przede wszystkim nie polubiłam głównej bohaterki, ani jej koleżanek. Określić je, jako infantylne to duże niedomówienie. Przygód tak tępych dziuń już od dawna nie czytałam. Zresztą wszyscy bohaterowie tej powieści są puści, jak wydmuszka. Może poza Kentem, który jest jedynym promykiem słońca, wśród bandy idiotów. Wiem, jestem zbyt surowa, ale wierzcie mi te postacie naprawdę reprezentują sobą wszystkie cechy, których nie znoszę.
Podobała mi się za to relacja łącząca Sam i Kenta. Lubię taki biednych chłopców, którzy wytrwale kochają jedną dziewczynę, pomimo jej wad i faktu, że nie zwraca uwagi na swojego adoratora. To słodkie, a przy okazji udowadnia szczerość tego uczucia. Dodatkowo to świetna odmiana od tych wszystkich przystojnych literackich byczków, którzy karzą o siebie zabiegać, a sami poniżają swe ukochane. Jeśli miałabym być całkiem szczera, tylko dzięki Kentowi i jego uczuciu do Sam, byłam w stanie przeczytać tę książkę do ostatniej strony.
Gdzieś tam powyżej napisałam Wam, że mam mieszane uczucia. Z jednej strony delikatny romans i emocje, które we mnie wyzwalał, był naprawdę genialny i wart tego by książkę polecać każdemu i wszędzie. Dodatkowo plusem jest deja vu, całość czyta się szybko i stosunkowo przyjemnie. Niestety jest w niej zawarte tyle nic nieznaczących bzdetów, że można naprawdę oszaleć. Bohaterowie są denni i wkurzający. W tym momencie plusy i minusy są sobie równe. Całą sytuację zmienia zakończenie, które zrobiło mi z mózgu kisiel. Naprawdę nie tego się spodziewałam, ale też nie czuję się usatysfakcjonowana. Wręcz poczułam się oszukana i żałuję, że zmarnowałam czas na czytanie tej powieści. Wiem, że wiele osób ją polubiło, więc Wam też może się spodobać, ale wolę nie ryzykować, dlatego stanowczo ją Wam odradzam!
Ps. Znacie filmy lub książki, których myślą przewodnią jest powtarzanie tego samego dnia? Poratujcie Gosiarellę.
