
Komu z Was ten tytuł nie skojarzył się z „Alicją w krainie czarów”? Nikt się nie zgłasza? To dobrze, bo zaczęłabym się poważnie o Was niepokoić. Gdy usłyszałam o tym tytule, przed jego premierą, stwierdziłam, że mam lepsze rzeczy do czytania od jakieś abstrakcyjnej książeczki o szalonej dziewczynce zagubionej wśród zombiaczków. Później, ze względu na stworzenie True Story, zaczęłam się wahać, a wprowadzenie wakacji z Zombie, nie pozostawiło mi wyboru. Nie nastawiałam się pozytywnie i może stąd moja reakcja.
Wydawca: Mira
Data wydania: 2013
Liczba stron: 384
„Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko co znałam i kochałam zniknęło.”
Zapomnijcie o wszystkim, co jest związane z historią Lewisa Carrolla. Alicja Bell to współczesna, zwyczajna nastolatka. Jedyne co ją wyróżnia to zakaz wychodzenia po zmroku, co w sumie dotyczy większości dzieci, ale w jej przypadku jest to spowodowane pewną obsesją ojca alkoholika, który szczerze wierzy w istnienie niewidzialnych potworów. Rodzina Bellów, zamiast wysłać go na intensywny odwyk połączony z psychoterapią, woli żyć w jego schizo-świecie. Pewnego dnia Alicja nie wytrzymuje i przekonuje rodzinę by wspólnie wyjść na wieczorny występ młodszej siostry. W drodze powrotnej Bellowie muszą przejechać koło cmentarza, przez co alko-tacie zupełnie odbija i rozbija samochód. Alicja budzi się w szpitalu ze świadomością, że jej rodzina nie żyje. Ba! Że jej rodzina została przeżuta przez potwory. Dziewczyna musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, w której najprawdopodobniej skończy, jako podwieczorek trupów lub umrze z miłości do fioletookiego Cola.
Podobają mi się bohaterowie. Alicja jest całkiem twarda i ma niewyparzony język, za co bardzo ją polubiłam. Ogólnie nie jest z nią źle, niestety spodziewałam się więcej po osobie wychowywanej w duchu totalnej paranoi i od dziecka szkolonej w technikach walki. Dlatego strasznie mnie irytuje, kiedy staje się namolna i słaba – to do niej nie pasuje. O wiele bardziej podobałaby mi się ta książka, gdyby autorka, od czasu do czasu, nie zmieniała swojej głównej bohaterki w totalną miernotę, która w żenujący sposób prosi się o akceptacje ze strony bandy Cola. Jeśli zaś o niego chodzi to mam mieszane uczucia. Z jednaj strony fajny facet, ale trochę niezdecydowany i zabrakło mu tego czegoś, co pozwoliłoby mi się zakochać w jego postaci. Polubiłam za to Kate, ale to pewnie dlatego, że ciągnie mnie do pewnych siebie narcyzów. Samych bohaterów nie mogę uznać za największy plus powieści, ale dialogi to inna bajka. Z całą pewnością Gena Showalter potrafi je pisać – wychodzą całkiem zabawne.
Nie wiem natomiast co sądzić o samej powieści. Niby są zombie, a raczej zombi. Może przez to, że brakuje im „e”, mają prawo być inne? Wiecie, jestem wychowana na zombiakach G. Romero, czyli ma być ożywiony, gnijący trup, który ładnie mózgu i reszty ciała żywego człowieka. Taki zombie powinien umrzeć tylko wtedy, gdy rozwali mu się czachę (albo zgnije do reszty). Proste zasady. [Delikatne spoilery] Tutaj mamy jednak zombi, który jest bytem niematerialnym, duchowym. Który infekuje, ale jest na to antidotum. Taki zombi się męczy i wychodzi tylko po zmroku, a co najgorsze: widzą ich tylko wybrani. Czy tylko mi się wydaje, że takie zombi to nie zombie?
Druga sprawa to mimo oczywistego nawiązania do „Alicji w krainie czarów” to mimo dużej ilości „czarów” (czyt. magii i zjawisk nadprzyrodzonych) nie ma tu wielu podobieństw. Chyba, że weźmiemy pod uwagę tytuły rozdziałów, ale chyba nie o to chodzi. Sama mam ochotę wymierzyć sobie trzy baty za to, co zaraz napiszę, ale „Alicji w krainie zombi” bliżej do „Zmierzchu” niż Wonderlandu. Pozwólcie mi wyjaśnić, nim skierujecie na mnie swe widły. Mamy dziewczynę, która zmienia miejsce zamieszkania i szkołę i nagle (pomimo braku powodzenia w przeszłości) wszystkie nastoletnie męskie osobniki zaczynają za nią szaleć. Oczywiście ją samą ciągnie do śmiertelnie niebezpiecznego i tajemniczego (a jak!) faceta, przy którym przewidywana długość jej życia zmniejsza się do prawdopodobnie kilku tygodni. Już nawet nie chcę wspominać o tym, że zarówno zapach jej, jak i jej krwi doprowadza wszystkie potwory do szaleństwa i totalnego pragnienia papusiania dziewki. Do tego dochodzi jeszcze kilka podobnych scen, jak np. ta w szpitalu, czy brak akceptacji ze strony ziomo-rodziny Bad Boya. Niemniej pragnę zaznaczyć, że książka sama w sobie znacząco się różni i ma wiele oryginalnych pomysłów, a porównanie ze „Zmierzchem” służy tylko udowodnieniu, że nawet on ma więcej wspólnego z „Alicją w krainie zombi”, niż książka „Alicja w krainie czarów”.
Czas na ogólne wrażenia. Mimo marudzenia, książka podobała mi się do tego stopnia, że jeszcze nim dotarłam do połowy powieści, kupiłam tom drugi! Samo to powinno wyjaśniać, czy moim zdaniem warto ją czytać. [Jeśli jesteście tu nowi i znajomi testują Was apelem z Gołego króla i włochatego cesarza, to podpowiem: WARTO!] Dlaczego? Bo jest lekką i zabawną powieścią. Dobrze się ją czyta, przez co strona leci za stroną w zastraszającym tempie. Mimo wszystko miejcie na uwadze, że to nie jest przełomowa, ambitna książka, tylko czytadło z przeznaczeniem dla nastolatek i takich Gosiarelli, które niby są dojrzałe, ale mentalnie na poziomie 5 latki.
Ps. Skoro powinno być o Wonderlandzie to powiedzcie mi grzecznie, która filmowa adaptacja Alicji najbardziej Wam się podobała?

Podobają mi się bohaterowie. Alicja jest całkiem twarda i ma niewyparzony język, za co bardzo ją polubiłam. Ogólnie nie jest z nią źle, niestety spodziewałam się więcej po osobie wychowywanej w duchu totalnej paranoi i od dziecka szkolonej w technikach walki. Dlatego strasznie mnie irytuje, kiedy staje się namolna i słaba – to do niej nie pasuje. O wiele bardziej podobałaby mi się ta książka, gdyby autorka, od czasu do czasu, nie zmieniała swojej głównej bohaterki w totalną miernotę, która w żenujący sposób prosi się o akceptacje ze strony bandy Cola. Jeśli zaś o niego chodzi to mam mieszane uczucia. Z jednaj strony fajny facet, ale trochę niezdecydowany i zabrakło mu tego czegoś, co pozwoliłoby mi się zakochać w jego postaci. Polubiłam za to Kate, ale to pewnie dlatego, że ciągnie mnie do pewnych siebie narcyzów. Samych bohaterów nie mogę uznać za największy plus powieści, ale dialogi to inna bajka. Z całą pewnością Gena Showalter potrafi je pisać – wychodzą całkiem zabawne.
Nie wiem natomiast co sądzić o samej powieści. Niby są zombie, a raczej zombi. Może przez to, że brakuje im „e”, mają prawo być inne? Wiecie, jestem wychowana na zombiakach G. Romero, czyli ma być ożywiony, gnijący trup, który ładnie mózgu i reszty ciała żywego człowieka. Taki zombie powinien umrzeć tylko wtedy, gdy rozwali mu się czachę (albo zgnije do reszty). Proste zasady. [Delikatne spoilery] Tutaj mamy jednak zombi, który jest bytem niematerialnym, duchowym. Który infekuje, ale jest na to antidotum. Taki zombi się męczy i wychodzi tylko po zmroku, a co najgorsze: widzą ich tylko wybrani. Czy tylko mi się wydaje, że takie zombi to nie zombie?
Druga sprawa to mimo oczywistego nawiązania do „Alicji w krainie czarów” to mimo dużej ilości „czarów” (czyt. magii i zjawisk nadprzyrodzonych) nie ma tu wielu podobieństw. Chyba, że weźmiemy pod uwagę tytuły rozdziałów, ale chyba nie o to chodzi. Sama mam ochotę wymierzyć sobie trzy baty za to, co zaraz napiszę, ale „Alicji w krainie zombi” bliżej do „Zmierzchu” niż Wonderlandu. Pozwólcie mi wyjaśnić, nim skierujecie na mnie swe widły. Mamy dziewczynę, która zmienia miejsce zamieszkania i szkołę i nagle (pomimo braku powodzenia w przeszłości) wszystkie nastoletnie męskie osobniki zaczynają za nią szaleć. Oczywiście ją samą ciągnie do śmiertelnie niebezpiecznego i tajemniczego (a jak!) faceta, przy którym przewidywana długość jej życia zmniejsza się do prawdopodobnie kilku tygodni. Już nawet nie chcę wspominać o tym, że zarówno zapach jej, jak i jej krwi doprowadza wszystkie potwory do szaleństwa i totalnego pragnienia papusiania dziewki. Do tego dochodzi jeszcze kilka podobnych scen, jak np. ta w szpitalu, czy brak akceptacji ze strony ziomo-rodziny Bad Boya. Niemniej pragnę zaznaczyć, że książka sama w sobie znacząco się różni i ma wiele oryginalnych pomysłów, a porównanie ze „Zmierzchem” służy tylko udowodnieniu, że nawet on ma więcej wspólnego z „Alicją w krainie zombi”, niż książka „Alicja w krainie czarów”.
Czas na ogólne wrażenia. Mimo marudzenia, książka podobała mi się do tego stopnia, że jeszcze nim dotarłam do połowy powieści, kupiłam tom drugi! Samo to powinno wyjaśniać, czy moim zdaniem warto ją czytać. [Jeśli jesteście tu nowi i znajomi testują Was apelem z Gołego króla i włochatego cesarza, to podpowiem: WARTO!] Dlaczego? Bo jest lekką i zabawną powieścią. Dobrze się ją czyta, przez co strona leci za stroną w zastraszającym tempie. Mimo wszystko miejcie na uwadze, że to nie jest przełomowa, ambitna książka, tylko czytadło z przeznaczeniem dla nastolatek i takich Gosiarelli, które niby są dojrzałe, ale mentalnie na poziomie 5 latki.
