Mam dziwny zwyczaj nie czytania opisów książek, za które się biorę. Lubię mieć niespodziankę, a czasami wydawcy za dużo zdradzają. Innymi słowy należę do tych płytkich osób, którzy oceniają (a raczej wybierają) książkę po okładce. Zazwyczaj ona sama wiele potrafi powiedzieć. Patrząc na "Dzień, w którym umarłam" Belen Martinez Sanchez doszłam do wniosku, że to jak nic książka o żniwiarzach. Najwyraźniej się pomyliłam.
Pewnie zwiódł mnie kaptur, ale nie będę sobie tej pomyłki wyrzucać, bo okładka ma się tak do treści książki, jak zombie do jedzenia fasolki. Zazwyczaj przy opowiadaniu Wam o książce zaczynam od fabuły, ale nie tym razem, bo jestem zbyt zirytowana na osobę odpowiedzialną za wybór tego zdjęcia po prawej na okładkę powieści Sanchez. Naprawdę zdaję sobie sprawę, że grafik nie musi przeczytać książki, by zrobić do niej okładkę, ale chyba w wydawnictwie jest osoba, której zdaniem jest przeczytanie polskiego tłumaczenia i pilnowanie, by okładka i tekst na jej czwartej stronie miały ręce i nogi. A tu co? Najwyraźniej zabrakło. A wystarczyły drobne poprawki, które zajęłyby 3 minuty zabawy w programie graficznym - zmienienie kolorów włosów u bohatera na białe, a u dziewczyny barwy oczu, bo przez całą tę nieszczęsną książkę gadają tylko o tym, że ma dwubarwne. Do licha! Jej heterochromia jest wręcz kluczowa! Ale po co zwracać uwagę na takie szczegóły, skoro czytelnik to idiota i nie będzie mu nic przeszkadzało. Wiem, wiem, czepiam się pierdoły, ale nie najlepiej to świadczy o książce, skoro najwyraźniej nikt w wydawnictwie jej nie przeczytał lub postanowił nie zawracać sobie nią głowy?
"Czasem niebo budzi strach, a wspólny język łatwiej znaleźć z demonami. Szczególnie, gdy stajesz się jednym z nich."
Okey, trochę mi już lepiej, więc przejdę do bohaterów. Poznajcie "pieprzonego debila", czyli Aloisa Petersena oraz "pieprzoną debilkę", czyli Dilettę Mair. Swoją drogą to miło, że autorka nie pieściła się z podsumowaniem swoich bohaterów i była szczera. Może nawet za bardzo. W każdym razie ta dwójka "pieprzonych debili" to główne postacie w książce i nasi narratorzy, bo historia jest przedstawiana z ich punktu widzenia na zmianę. Zaczyna ona - nastolatka, która najwyraźniej nie jest specjalnie ładna, nie ma ciekawej osobowości (autorka sama tak ją opisała, więc nie śmiem się z nią kłócić) i widzi duchy. Naprawdę tylko widzi, bo ze wszystkich sił stara się nie wchodzić z nimi w żadną interakcję. Niestety przez swój dar wpada na Aloisa, gdy ten jest w formie Lilima. Alois to najwyraźniej mężczyzna doskonały - chamski, arogancki, próżny i skory do przemocy, a w dodatku demon. I to demon, przez którego dziewczyna niebawem umiera.
Poważnie nie mam pojęcia o co chodzi tzn. kompletnie nie rozumiem dlaczego autorka nienawidzi stworzonych przez siebie bohaterów. Ja tam swoich uwielbiam i pakuje w nich tyle supermocy ile nie mają członkowie Avengersów razem wzięci... o poziomie IQ nie wspomnę. Jednak wracając do tematu to w książkach zazwyczaj są opisane osoby o perfekcyjnej, zachwycającej urodzie i mega wspaniałej osobowości - aż czasami tęcza sama wylatuje z ust! Czasami się przez to irytuję, ale obiecuję, że od tej chwili już nie będę, bo czytanie powieści, w której autorka ciągle pokazuje jak bohaterka jest ułomna, nijaka i dopiero śmierć sprawia, że nabiera charakteru jest zwyczajnie smutne. A gdy do tego doda się niesamowicie niską samoocenę Diletty (w końcu kto z właściwym poczuciem własnej wartości zakochałby się w osobie, która jest "pieprzonym debilem") to depresja murowana. Kurcze, gdybym nie była taka rewelacyjna i narcystyczna to po przeczytaniu "Dzień, w którym umarłam" chyba potknęłabym się o jakiś jadący samochód, byle tylko w końcu moje niezliczone talenty mogły się uaktywnić. Serio, to dołujące.
Niemniej daje Sanchez plusa za to, że wie kim jest Lilith, bo z jakiegoś kompletnie nie zrozumiałego powodu mało kto o niej słyszał. No dobrze, nie tylko to jest w książce fajne. Bardzo spodobała mi się wizja zaświatów, a raczej Panteonu, bo tylko jego obraz rozbudowała. W dodatku anioły i demony są tu dość nieszablonowe. Fabuła też nie zła, a całość dobrze się czyta. Nawet relacje między bohaterami są w porządku. Ogólnie cała książka jest niezła, a przy najmniej jej druga połowa, bo przy czytaniu pierwszej miałam ochotę książkę porzucić. Wierzcie mi, początek jest okropną mordęgą - nienawiść autorki do bohaterów, aż się wylewała z kartek! I to nie tylko do pierwszoplanowych! Do wszystkich! Naprawdę, każdy zachowywał się tam absurdalnie głupio i nie dało się ich lubić. Dopiero martwi okazali się względnie interesujący. Jak to w ogóle może o czymkolwiek dobrze świadczyć? Po takim wstępie, aż głupio mi pisać, że ta książka nawet mi się podobała i nie wyrzuciłam jej przez okno.
Poza nieustającym narzekaniem nie napisałam chyba nic konstruktywnego (potrzebowałam się wyżyć. Bardzo.), więc lepiej od razu napiszę Wam to, co chcecie wiedzieć, czyli czy warto ją przeczytać. Tak, jeśli ją już macie na półce lub nic lepszego nie ma w pobliskiej bibliotece. Ostatecznie dopuszczalna jest również, gdy macie obsesję na temat aniołów i demonów. Nie, jeśli będziecie musieli ją kupić, bo to trochę mija się z celem, skoro tylko druga połowa książki jest ciekawa, a torturą jest czytanie pierwszej.
Ps. Ostatnio wszystkie dobre książki mnie omijają. Wiecie gdzie sobie poszły? Może jakąś znaleźliście i powiecie biednej Gosiarelli jak się nazywa, by mogła ją zawołać?
0 Komentarze