Odnoszę wrażenie, że otaczają mnie dwa typy ludzi: nie faniący niczego lub typowe fangirl, a Gosiarella stoi sobie gdzieś pośrodku i jest jej tam bardzo dobrze, bo fani z umiarem (tak sobie wmawiam) i fani wiele, ale niczego bez opamiętania. Zasadniczo ciężko w to uwierzyć komuś, kto widział Różowego Bloga lub Gosiarellowy pokój wypełniony cudami popkultury, ale naprawdę tak jest.
Zacznijmy może od tego, co kryje się pod pojęciem fangirl. Teoretycznie powinna to być żeńska odmiana fana, ale umówmy się, że to coś więcej albo ja zwyczajnie źle definiuję termin fan. Na moje oko fangirl, to nie tylko lubienie jakiejś postaci, czy tworu popkultury, ale pełne uwielbienie wszystkiego, co z nim związane. Najczęściej to uwielbienie jest bezkrytyczne i bezgraniczne.
Przykładowo fan Marvela oglądający film z uniwersum będzie się nim zachwycał, jeśli będzie dobry lub narzekał, jeśli będzie zły. Niemniej i tak fan będzie o nim gadał przez kolejne tygodnie. Może obejrzy go kolejny raz, by potwierdzić swoje pierwsze wrażenie. Najpewniej kupi gadżet związany z filmem, a jeśli soundtrack był dobry, to będzie leciał w domu fana przez kolejne dwa miesiące. Tak w mojej opinii zachowują się fani. Za to fangirl przyjdzie na premierę oblepiona znaczkami, by nikt przez przypadek nie pomyślał, że znalazła się w kinie przypadkiem. Fangirl będzie przeżywać każdą scenę bardzo emocjonalnie. Pokocha film niezależnie od tego, czy będzie dobry, czy zły. Ba! Będzie bronić honoru filmu do utraty sił i jeszcze dłużej, a gdy ktoś ją przegada, to skończy rozmowę i będzie się pocieszać, spoglądając na tapetę telefonu (oczywiście związaną z Marvelem). Fangirl będzie kochać niemal każdą postać z filmu oraz aktorów, którzy się w nich wcielali. Fangirl będzie zalewać swoje media społecznościowe tym filmem przez kolejne miesiące, do momentu, aż Marvel nie wypuści nowej produkcji. Fangirl kocha. Fangirl broni. Fangirl przeżywa i shippuje.
Teraz w miejsce filmu Marvela wstawcie dowolnego aktora, piosenkarza, postać, tytuł filmu lub książki, zespół etc. i sprawdźcie, czy jesteście fangirl. Gosiarella nie jest, chociaż zdecydowanie jest momentami bardzo blisko tej granicy — zwłaszcza w przypadku Marvela. Skąd wiem, że nie przekroczyłam jej? Cóż... jasne, dzieła popkultury potrafią mnie wzruszyć i wkurzyć. Kilkukrotnie miałam w życiu kaca książkowego, przez którego kilka godzin obijałam się po ścianach lub przeszukiwałam internety, by dowiedzieć się czegokolwiek dodatkowego (nie mam pojęcia czego konkretnie — byłam na kacu). Tak, oglądam wszystkie filmy Tima Burtona, zazwyczaj kilkukrotnie. Tak oglądałam „Underworlda” ponad 15 razy, a o „Efekcie Motyla” boję się wspominać. Tak, figurki Funko z ulubionymi bohaterami przestają mi się mieścić w pokoju (zaczynają się rozprzestrzeniać po całym domu). Gdy myślę o tym wszystkim, gdzieś w mojej głowie pojawia się myśl, że może jednak nie tylko kocham popkulturę, ale zwyczajnie jestem fangirl. Później jednak widzę ludzi z prawdziwą obsesją i wiem, że daleko mi do nich. Co gorsza, patrząc na nich (zwłaszcza gdy fangirl występują stadnie), zastanawiam się, co poszło nie tak? Nie z nimi, ze mną.
Śmieszna rzecz: nigdy nie pamiętam nazwisk aktorów, którzy wcielają się w moich ulubionych bohaterów. Pod tym względem jestem totalną ignorantką (i zdecydowanie nie powinnam się do tego przyznawać ani jako geek, ani jako autorka bloga o popkulturze). Oczywiście kilka nazwisk znam i lubię oglądać ich właścicieli na ekranie, ale najzwyczajniej w świecie nie interesuje mnie ich życie prywatne. Z kim się umawiają, gdzie bywają, z kim się przyjaźnią, komu udzielają wywiadu — nope, nope i jeszcze raz nope. W najlepszym wypadku zaciekawią mnie tytuły filmów, w których jeszcze grają, bo doceniam ich talent aktorski oraz z doświadczenia wiem, że ludzie zazwyczaj lubią wcielać się w podobne kreacje, czy też występować w filmach o podobnym klimacie. Przykładowo wybierając film z Cezarym Pazurą, czy Jimem Careyem wiem mniej więcej czego się spodziewać. Takie podejście sprawdza się także w przypadku ulubionych pisarzy, reżyserów, czy wytwórni. I choćbym nie wiem, jak bardzo chciała, te wszystkie osoby nie interesują mnie na gruncie prywatnym, a jedynie artystycznym. Dlatego nie przeżywam rozwodu Brada i Angeliny, nie mam na telefonie zdjęcia Roberta Downey'a Jr. (chociaż zdjęcie z Iron Manem rozważałabym) nie wiem, na którym kontynencie obecnie przebywa Tom Hiddleston i nie chcę mieć dzieci z Benedictem Cumberbatchem (wybacz Benedict). Shame on me.
Chociaż czasami mocno fanię osoby, które występują jako one same, czyli blogerów, czy jutuberów. Wtedy odrobinę zaciera się granica między postacią, a odtwórcą. Dlatego pewnie odrobinkę piszczałabym przy poznaniu Niekrytego Krytyka (Maciek wybacz, ale Twojego zdjęcia też nie mam na tapecie). Niemniej tu dalej zachodzi podobny mechanizm — guzik mnie obchodzi ich życie prywatne, chociaż zakochuje się w ich mózgach, poglądach, czy poczuciu humoru. Naprawdę nie umiem w fangirl. Mój mózg, endorfiny, czy cokolwiek co odpowiada za cały entuzjazm fangirl, po prostu u mnie nie działa, jak u nich.
Czasami patrzę na nie z odrobinką zazdrości spowodowanej przez to, że ktoś całkiem obcy potrafi wywołać takie emocje. U mnie takie może wywołać naprawdę genialny film lub książka, które ciężko znaleźć, a im wystarczy ładne zdjęcie przystojnego aktora lub obejrzenie wywiadu z nim. Zazwyczaj jednak tylko stoję gdzieś z boku, by przyglądać się z uśmiechem i próbować zrozumieć, z czego ich reakcje wynikają. Na chwilę obecną nie doszłam do satysfakcjonujących wniosków. Czasem zazdroszczę również obiektom fangirlu, że potrafią wzbudzać u obcych tak silne, pozytywne uczucia. Oczywiście zazdrość mija, gdy ich fanki przekraczają dopuszczalne granice i przestrzeń prywatną, ale dla mnie to już nie fangirl, lecz psychofanki.
Ps. Dla podkreślenia kilka ważnych informacji: 1) Fangirl nie są jedynie nastolatki! 2) Nie mam nic przeciwko fangirl - bywają urocze.
Ps2. A Wy? Jesteście fanami/fankami, czy fangirl? Co fanicie?
Kim jest fangirl?
Zacznijmy może od tego, co kryje się pod pojęciem fangirl. Teoretycznie powinna to być żeńska odmiana fana, ale umówmy się, że to coś więcej albo ja zwyczajnie źle definiuję termin fan. Na moje oko fangirl, to nie tylko lubienie jakiejś postaci, czy tworu popkultury, ale pełne uwielbienie wszystkiego, co z nim związane. Najczęściej to uwielbienie jest bezkrytyczne i bezgraniczne.
Przykładowo fan Marvela oglądający film z uniwersum będzie się nim zachwycał, jeśli będzie dobry lub narzekał, jeśli będzie zły. Niemniej i tak fan będzie o nim gadał przez kolejne tygodnie. Może obejrzy go kolejny raz, by potwierdzić swoje pierwsze wrażenie. Najpewniej kupi gadżet związany z filmem, a jeśli soundtrack był dobry, to będzie leciał w domu fana przez kolejne dwa miesiące. Tak w mojej opinii zachowują się fani. Za to fangirl przyjdzie na premierę oblepiona znaczkami, by nikt przez przypadek nie pomyślał, że znalazła się w kinie przypadkiem. Fangirl będzie przeżywać każdą scenę bardzo emocjonalnie. Pokocha film niezależnie od tego, czy będzie dobry, czy zły. Ba! Będzie bronić honoru filmu do utraty sił i jeszcze dłużej, a gdy ktoś ją przegada, to skończy rozmowę i będzie się pocieszać, spoglądając na tapetę telefonu (oczywiście związaną z Marvelem). Fangirl będzie kochać niemal każdą postać z filmu oraz aktorów, którzy się w nich wcielali. Fangirl będzie zalewać swoje media społecznościowe tym filmem przez kolejne miesiące, do momentu, aż Marvel nie wypuści nowej produkcji. Fangirl kocha. Fangirl broni. Fangirl przeżywa i shippuje.
Coś w tym jest (a przy okazji książka "Fangirl" bardzo spoko). |
Teraz w miejsce filmu Marvela wstawcie dowolnego aktora, piosenkarza, postać, tytuł filmu lub książki, zespół etc. i sprawdźcie, czy jesteście fangirl. Gosiarella nie jest, chociaż zdecydowanie jest momentami bardzo blisko tej granicy — zwłaszcza w przypadku Marvela. Skąd wiem, że nie przekroczyłam jej? Cóż... jasne, dzieła popkultury potrafią mnie wzruszyć i wkurzyć. Kilkukrotnie miałam w życiu kaca książkowego, przez którego kilka godzin obijałam się po ścianach lub przeszukiwałam internety, by dowiedzieć się czegokolwiek dodatkowego (nie mam pojęcia czego konkretnie — byłam na kacu). Tak, oglądam wszystkie filmy Tima Burtona, zazwyczaj kilkukrotnie. Tak oglądałam „Underworlda” ponad 15 razy, a o „Efekcie Motyla” boję się wspominać. Tak, figurki Funko z ulubionymi bohaterami przestają mi się mieścić w pokoju (zaczynają się rozprzestrzeniać po całym domu). Gdy myślę o tym wszystkim, gdzieś w mojej głowie pojawia się myśl, że może jednak nie tylko kocham popkulturę, ale zwyczajnie jestem fangirl. Później jednak widzę ludzi z prawdziwą obsesją i wiem, że daleko mi do nich. Co gorsza, patrząc na nich (zwłaszcza gdy fangirl występują stadnie), zastanawiam się, co poszło nie tak? Nie z nimi, ze mną.
Dlaczego nie jestem fangirl?
Śmieszna rzecz: nigdy nie pamiętam nazwisk aktorów, którzy wcielają się w moich ulubionych bohaterów. Pod tym względem jestem totalną ignorantką (i zdecydowanie nie powinnam się do tego przyznawać ani jako geek, ani jako autorka bloga o popkulturze). Oczywiście kilka nazwisk znam i lubię oglądać ich właścicieli na ekranie, ale najzwyczajniej w świecie nie interesuje mnie ich życie prywatne. Z kim się umawiają, gdzie bywają, z kim się przyjaźnią, komu udzielają wywiadu — nope, nope i jeszcze raz nope. W najlepszym wypadku zaciekawią mnie tytuły filmów, w których jeszcze grają, bo doceniam ich talent aktorski oraz z doświadczenia wiem, że ludzie zazwyczaj lubią wcielać się w podobne kreacje, czy też występować w filmach o podobnym klimacie. Przykładowo wybierając film z Cezarym Pazurą, czy Jimem Careyem wiem mniej więcej czego się spodziewać. Takie podejście sprawdza się także w przypadku ulubionych pisarzy, reżyserów, czy wytwórni. I choćbym nie wiem, jak bardzo chciała, te wszystkie osoby nie interesują mnie na gruncie prywatnym, a jedynie artystycznym. Dlatego nie przeżywam rozwodu Brada i Angeliny, nie mam na telefonie zdjęcia Roberta Downey'a Jr. (chociaż zdjęcie z Iron Manem rozważałabym) nie wiem, na którym kontynencie obecnie przebywa Tom Hiddleston i nie chcę mieć dzieci z Benedictem Cumberbatchem (wybacz Benedict). Shame on me.
Nie znam osobiście Roberta, więc mogę powiedzieć jedynie, że uwielbiam jego grę aktorską. Za to Tony Stark skradł mi serce <3 |
Chociaż czasami mocno fanię osoby, które występują jako one same, czyli blogerów, czy jutuberów. Wtedy odrobinę zaciera się granica między postacią, a odtwórcą. Dlatego pewnie odrobinkę piszczałabym przy poznaniu Niekrytego Krytyka (Maciek wybacz, ale Twojego zdjęcia też nie mam na tapecie). Niemniej tu dalej zachodzi podobny mechanizm — guzik mnie obchodzi ich życie prywatne, chociaż zakochuje się w ich mózgach, poglądach, czy poczuciu humoru. Naprawdę nie umiem w fangirl. Mój mózg, endorfiny, czy cokolwiek co odpowiada za cały entuzjazm fangirl, po prostu u mnie nie działa, jak u nich.
Czy żałuję, że nie jestem fangirl?
Czasami patrzę na nie z odrobinką zazdrości spowodowanej przez to, że ktoś całkiem obcy potrafi wywołać takie emocje. U mnie takie może wywołać naprawdę genialny film lub książka, które ciężko znaleźć, a im wystarczy ładne zdjęcie przystojnego aktora lub obejrzenie wywiadu z nim. Zazwyczaj jednak tylko stoję gdzieś z boku, by przyglądać się z uśmiechem i próbować zrozumieć, z czego ich reakcje wynikają. Na chwilę obecną nie doszłam do satysfakcjonujących wniosków. Czasem zazdroszczę również obiektom fangirlu, że potrafią wzbudzać u obcych tak silne, pozytywne uczucia. Oczywiście zazdrość mija, gdy ich fanki przekraczają dopuszczalne granice i przestrzeń prywatną, ale dla mnie to już nie fangirl, lecz psychofanki.
Ps. Dla podkreślenia kilka ważnych informacji: 1) Fangirl nie są jedynie nastolatki! 2) Nie mam nic przeciwko fangirl - bywają urocze.
Ps2. A Wy? Jesteście fanami/fankami, czy fangirl? Co fanicie?
*Niech to będzie Gosiarella. Niech to będzie Gosiarella. Niech to będzie Gosiarella!*
0 Komentarze