Gosiarella woli być kochana, ale co ja tam wiem, skoro jeszcze czekam na swoją oficjalną koronację. |
Każdy z nas zna Krainę Czarów, którą poznawaliśmy wraz z Alicją. Pamiętamy Szalonego Kapelusznika, Królową Kier, Kota z Cheshire i pozostałych bohaterów wykreowanych przez Lewisa Carrolla. Marissa Meyer postanowiła raz jeszcze zabrać nas do Wonderlandu, jednak zamiast typowego dla niej retellingu znanych baśni, w „Bez serca” cofamy się do czasu, gdy Królowa Kier nie została jeszcze koronowana.
Lady Catherine Pinkerton jest córką Markizy i Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a jako ich dziedziczka musi wieść życie porządnej arystokratki. Co oznacza, że powinna poświęcić cały swój czas na bale, herbatki i grę w krykieta flamingiem i jeżem, a ostatecznie zgodnie z planem swoich rodziców powinna poślubić króla. My-czytelnicy znający treść „Alicji w Krainie Czarów” również się tego spodziewamy po bohaterce, jednak sama Catherine gwiżdże na to, czego wszyscy od niej oczekują. Ma własne plany — założyć cukiernię na spółkę ze swoją przyjaciółką oraz piec ciasta, ciasteczka i tarty od świtu do zmierzchu. Niestety prowadzenie cukierni nie przystoi królowej, a dziewczyna nie potrafi zdobyć się na odwagę, by zawieść rodziców odrzuceniem zalotów króla. Jednak powoli wszystko zaczyna się odmieniać za sprawą przystojnego Jokera imieniem Jest, który pomalutku skrada serce Catherine.
Załamać Was? Nie lubię „Alicji w Krainie Czarów". Nigdy nie lubiłam i nie potrafiłam polubić, choćbym nie wiem, jak bardzo się starała. Czytałam książkę, oglądałam animację Disneya, filmy aktorskie i nic nie pomogło. Zwyczajnie szaleństwo Krainy Czarów nie pokrywa się z Gosiarellowym szaleństwem. Kochałam jedynie każde wcielenie kota z Cheshire, którego oficjalnie uznaję za swojego Patronusa. Niemniej mam wrażenie, że dzięki Marissie Meyer w końcu coś kliknęło — w końcu znalazłam swoją Krainę Czarów. Taką bardziej przyjazną, w której chciałabym się znaleźć, choć zdecydowanie jej mieszkańcy nie chcieliby mnie tam, skoro rzeczy ze snów przenikają do ich rzeczywistości i zostają tam na stałe. Przy takich czarach po kilku dniach zafundowałabym im zombie apokalipsę (cieszę się, że w naszym świecie sny nie mają takich cudownych właściwości, bo stracono by mnie dla dobra ogółu). Wracając jednak do świata przedstawionego w książce, cieszę się, że w końcu po tylu próbach udało się komuś choć trochę przekonać mnie do tej magicznej krainy. Chociaż dużą rolę odegrali tu bohaterowie, którzy w końcu nabrali 'trochę sensu', gdy skupiono się na opowiedzeniu ich historii zamiast na cudach i dziwach.
W Catherine niewiele jest z bezlitosnej, krzykliwej i siejącej postrach królowej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Meyer przedstawiła ją nam jako pełną pasji marzycielkę, która stawia innych ponad własnym szczęściem, a raczej stara się znaleźć własną drogę nie raniąc przy tym swoich bliskich. To kompletnie inna osoba, więc nie zdziwcie się, jeśli podczas czytania "Bez serca" zapomnicie, że bohaterką jest Królowa Kier. A nawet jeśli będziecie o tym pamiętać, to wierzę, że będziecie mocno kibicować, by historia zakończyła się inaczej. By los nigdy nie zaprowadził Cath do tronu i korony Kier. Nie tylko dlatego, że obdarzycie bohaterkę sympatią, lecz przez Jesta, który skradnie Wam serce. [Spoiler] Mnie skradł i je złamał. Pod koniec książki miałam taki moment, gdy stwierdziłam, że czas najwyższy rzucić fochem i przestać czytać, bo wiedziałam, że za moment ta podła Meyer wszystko popsuje! Przyznaję, że naprawdę ciężko czyta się książkę, której zakończenie się zna, a co gorsza wcale nie prowadzi do happy endu. [/Spoiler]
Jest jest dokładnie takim typem bohatera, jakiego lubię. Trochę tajemniczy, trochę przebiegły, odważny, czarujący, a ostatecznie bardzo podatny na zranienia, przez co staje się bardziej ludzki. Bez niego ta książka nie miałaby sensu i straciła cały swój urok. W końcu to on stał się motorem napędowym do przemiany głównej bohaterki, a ta była naprawdę zdumiewająca. Muszę przyznać, że w pełni zrozumiałam, dlaczego to niewinne dziewczę zmieniło się w apodyktycznego tyrana. Też zmieniłabym się po czymś takim. Zresztą jak chyba każdy.
Nie mogę się powstrzymać przed pochwaleniem jeszcze jednej rzeczy, na którą zazwyczaj nie zwracam szczególnej uwagi, ale dawno nie trafiłam na książkę, która miałaby tak pasujący do siebie tytuł. "Bez serca" to odzwierciedlenie powieści na wielu płaszczyznach. Chociaż nie powiem, że najbardziej to określenie pasuje do samej autorki z racji tego, że zafundowała nam takie zakończenie historii. I co z tego, że wszyscy je dobrze znaliśmy?! To nie jest istotne! Jednak wracając do samej książki, to muszę przyznać, że pierwszą stronę czytałam dziesięć razy i wcale nie dlatego, że tak bardzo mi się podobała, lecz przez to, że ciągle się dekoncentrowałam. Dawno temu słyszałam, że książka powinna być wciągająca od pierwszego zdania, pierwszej strony i pierwszego rozdziału. Ta niestety nie jest. Pierwsze, co przeczytacie to hołd dla ciasta cytrynowego. Niech Was waga chroni, jeśli akurat jesteście na diecie, bo to jak rozwlekle autorka się nad tym rozwodzi jest zadziwiające. Na szczęście później jest już tylko lepiej i akcja zaczyna się powoli rozkręcać.
W "Bez serca" Marissa Meyer po raz kolejny udowodniła, że świetnie radzi sobie w przedstawianiu własnych wariacji bajecznych tematów. Wszyscy, którzy czytali "Sagę księżycową" nie muszą mi wierzyć na słowo, że autorka naprawdę potrafi to robić dobrze, a jej styl sprawia, że czytelnicy z łatwością dają się wciągnąć w akcję i czytanie jest czystą przyjemnością. Pozostali muszą zaryzykować, jednak osobiście uważam, że warto dać tej powieści szansę. Będziecie mieli okazję poznać przeszłość bohaterów, których już znacie z "Alicji w Krainie Czarów", pokochać nowych bohaterów i uśmiechać się za każdym razem, gdy bohaterka wpadnie na pomysł ścięcia czyjejś głowy! Założę się, że podbije Wasze serca!
Ps. Dajcie znać, którą wersję Królowej Kier lubicie najbardziej, a przy okazji możecie w komentarzach podrzucić wszystkie znane Wam tytuły książek, filmów i seriali, które czerpią z "Alicji w Krainie Czarów", bo niebawem planuję kolejne zestawienie!
Lady Catherine Pinkerton jest córką Markizy i Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a jako ich dziedziczka musi wieść życie porządnej arystokratki. Co oznacza, że powinna poświęcić cały swój czas na bale, herbatki i grę w krykieta flamingiem i jeżem, a ostatecznie zgodnie z planem swoich rodziców powinna poślubić króla. My-czytelnicy znający treść „Alicji w Krainie Czarów” również się tego spodziewamy po bohaterce, jednak sama Catherine gwiżdże na to, czego wszyscy od niej oczekują. Ma własne plany — założyć cukiernię na spółkę ze swoją przyjaciółką oraz piec ciasta, ciasteczka i tarty od świtu do zmierzchu. Niestety prowadzenie cukierni nie przystoi królowej, a dziewczyna nie potrafi zdobyć się na odwagę, by zawieść rodziców odrzuceniem zalotów króla. Jednak powoli wszystko zaczyna się odmieniać za sprawą przystojnego Jokera imieniem Jest, który pomalutku skrada serce Catherine.
Załamać Was? Nie lubię „Alicji w Krainie Czarów". Nigdy nie lubiłam i nie potrafiłam polubić, choćbym nie wiem, jak bardzo się starała. Czytałam książkę, oglądałam animację Disneya, filmy aktorskie i nic nie pomogło. Zwyczajnie szaleństwo Krainy Czarów nie pokrywa się z Gosiarellowym szaleństwem. Kochałam jedynie każde wcielenie kota z Cheshire, którego oficjalnie uznaję za swojego Patronusa. Niemniej mam wrażenie, że dzięki Marissie Meyer w końcu coś kliknęło — w końcu znalazłam swoją Krainę Czarów. Taką bardziej przyjazną, w której chciałabym się znaleźć, choć zdecydowanie jej mieszkańcy nie chcieliby mnie tam, skoro rzeczy ze snów przenikają do ich rzeczywistości i zostają tam na stałe. Przy takich czarach po kilku dniach zafundowałabym im zombie apokalipsę (cieszę się, że w naszym świecie sny nie mają takich cudownych właściwości, bo stracono by mnie dla dobra ogółu). Wracając jednak do świata przedstawionego w książce, cieszę się, że w końcu po tylu próbach udało się komuś choć trochę przekonać mnie do tej magicznej krainy. Chociaż dużą rolę odegrali tu bohaterowie, którzy w końcu nabrali 'trochę sensu', gdy skupiono się na opowiedzeniu ich historii zamiast na cudach i dziwach.
W Catherine niewiele jest z bezlitosnej, krzykliwej i siejącej postrach królowej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Meyer przedstawiła ją nam jako pełną pasji marzycielkę, która stawia innych ponad własnym szczęściem, a raczej stara się znaleźć własną drogę nie raniąc przy tym swoich bliskich. To kompletnie inna osoba, więc nie zdziwcie się, jeśli podczas czytania "Bez serca" zapomnicie, że bohaterką jest Królowa Kier. A nawet jeśli będziecie o tym pamiętać, to wierzę, że będziecie mocno kibicować, by historia zakończyła się inaczej. By los nigdy nie zaprowadził Cath do tronu i korony Kier. Nie tylko dlatego, że obdarzycie bohaterkę sympatią, lecz przez Jesta, który skradnie Wam serce. [Spoiler] Mnie skradł i je złamał. Pod koniec książki miałam taki moment, gdy stwierdziłam, że czas najwyższy rzucić fochem i przestać czytać, bo wiedziałam, że za moment ta podła Meyer wszystko popsuje! Przyznaję, że naprawdę ciężko czyta się książkę, której zakończenie się zna, a co gorsza wcale nie prowadzi do happy endu. [/Spoiler]
Wstrętne kradzieje serduchowe! |
Nie mogę się powstrzymać przed pochwaleniem jeszcze jednej rzeczy, na którą zazwyczaj nie zwracam szczególnej uwagi, ale dawno nie trafiłam na książkę, która miałaby tak pasujący do siebie tytuł. "Bez serca" to odzwierciedlenie powieści na wielu płaszczyznach. Chociaż nie powiem, że najbardziej to określenie pasuje do samej autorki z racji tego, że zafundowała nam takie zakończenie historii. I co z tego, że wszyscy je dobrze znaliśmy?! To nie jest istotne! Jednak wracając do samej książki, to muszę przyznać, że pierwszą stronę czytałam dziesięć razy i wcale nie dlatego, że tak bardzo mi się podobała, lecz przez to, że ciągle się dekoncentrowałam. Dawno temu słyszałam, że książka powinna być wciągająca od pierwszego zdania, pierwszej strony i pierwszego rozdziału. Ta niestety nie jest. Pierwsze, co przeczytacie to hołd dla ciasta cytrynowego. Niech Was waga chroni, jeśli akurat jesteście na diecie, bo to jak rozwlekle autorka się nad tym rozwodzi jest zadziwiające. Na szczęście później jest już tylko lepiej i akcja zaczyna się powoli rozkręcać.
Kto by pomyślał, że przyszła Królowa Kier miała słabość do pieczenia?! |
W "Bez serca" Marissa Meyer po raz kolejny udowodniła, że świetnie radzi sobie w przedstawianiu własnych wariacji bajecznych tematów. Wszyscy, którzy czytali "Sagę księżycową" nie muszą mi wierzyć na słowo, że autorka naprawdę potrafi to robić dobrze, a jej styl sprawia, że czytelnicy z łatwością dają się wciągnąć w akcję i czytanie jest czystą przyjemnością. Pozostali muszą zaryzykować, jednak osobiście uważam, że warto dać tej powieści szansę. Będziecie mieli okazję poznać przeszłość bohaterów, których już znacie z "Alicji w Krainie Czarów", pokochać nowych bohaterów i uśmiechać się za każdym razem, gdy bohaterka wpadnie na pomysł ścięcia czyjejś głowy! Założę się, że podbije Wasze serca!
☞ Przeczytaj także o książkach inspirowanych baśniami
Ps. Dajcie znać, którą wersję Królowej Kier lubicie najbardziej, a przy okazji możecie w komentarzach podrzucić wszystkie znane Wam tytuły książek, filmów i seriali, które czerpią z "Alicji w Krainie Czarów", bo niebawem planuję kolejne zestawienie!
0 Komentarze