Być może wiecie, a być może nie wiecie, że Różowy Blog narodził się jako blog książkowy. Przez dwa albo trzy lata działał pod nazwą W Krainie Stron, gdzie publikowane były niemal same 'recenzje' książek. I choć teraz Gosiarella jest pełna szeroko pojętej popkultury, to dalej czuję się mocno związana z blogosferą książkową. Mam do niej ogromny sentyment i z uwagą przyglądam się jak się rozwija oraz każdej nowej aferze wybuchającej w tym środowisku, choć te najczęściej dotyczą tematu współprac na linii bloger — wydawnictwo.
Tym razem zaczęło się od tekstu Martyny o Agonalnym stanie blogosfery książkowej i znowu poszło hurtowo. Mam wrażenie, że to temat stary jak świat (a przynajmniej stary jak blogosfera), wielokrotnie przerabiany i wszystko, co można było o tym napisać, zostało już napisane. Blogerzy zbierają cięgi od innych blogerów za to, że współpracują z wydawnictwami na zasadzie barteru, a przecież to się nie godzi! Nie ważne, czy nie godzi się, ponieważ powinni się cenić i brać wynagrodzenie za wykonaną pracę, czy jak woła druga strona konfliktu — wystawiają laurki i pomniki wydawcom za AŻ książkę, więc się sprzedali. Wydawnictwom też okazjonalnie się od blogerów dostaje, ponieważ wybierają blogi o słabej jakości, by robiły hałas o nowo wydanym tytule, zamiast zacząć współpracę z kilkoma w miarę ogarniętymi blogerami, którzy tworzą jakościowe treści (oczywiście za pieniądze). Ostatecznie wszystko i tak rozbija się o pieniądze (i to, co się za nie robi), a jak to powiedział Piłsudski „racja jest jak dupa — każdy ma swoją”, toteż Gosiarella też ma dupę, więc się wypowie.
Mam wrażenie, że jestem na trochę innym etapie blogowania, niż znaczna większość blogerów książkowych, więc to, co napiszę może się wydać odrobinę abstrakcyjne, choć wcale takie nie jest w każdej innej sferze blogosfery. Także proszę o uwagę, bo mam ważne informacje: Blogosfera już lata temu się skomercjalizowała... ku zaskoczeniu nikogo. Jasne, blogi nie są słupami reklamowymi, ale to nie zmienia faktu, że nikt nie lubi pracować za darmo. Na tym etapie przeważnie przeciwnicy krzyczą: czy blogowanie można w ogóle nazwać pracą / pisać powinno się dla przyjemności, a nie dla pieniędzy / sprzedaliście się, więc nie jesteście wiarygodni etc. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że takie poglądy mogą głosić jedynie osoby o dość ograniczonym postrzeganiu świata i czuję lekki wstyd, że zniżam się do odpowiadania na takie głupoty, ale podobno czasami trzeba się wdać w polemikę. Zacznijmy od tego, że tak, blogowanie można nazwać pracą tak samo, jak pracą można nazwać pisanie artykułów do gazet. Jedno i drugie polega na pisaniu artykułów. Oczywiście są także różnice, jak na przykład to, że blogerzy większość swoich tekstów piszą pro publico bono, czyli bezpłatnie w imię dobra publicznego (no nie mówcie mi, że teksty o przetrwaniu w razie zombie apokalipsy się do tego nie zaliczają!).
Oczywistym jest fakt, że my-blogerzy piszemy dla przyjemności — zarówno swojej, jak i naszych czytelników, bo zwyczajnie sprawia nam ogromną frajdę pisanie. Inaczej byśmy tego nie robili, prawda? Nie zmienia to jednak faktu, że większość tematów wybieramy sami, więc jeśli przychodzi klient do blogera i mówi, że chciałby, aby przeczytał jego książkę i opublikował recenzje na swoim blogu, to to już jest coś, za co powinno się brać pieniądze, bo było nie było, ktoś coś od Was chce, a w dodatku w określonym terminie. Drodzy Państwo, gdy są wymagania, to powinna być zapłata. Czy to znaczy, że bloger się sprzedaje? Osobiście uważam to sformułowanie za pejoratywne, a jeśli naprawdę tak uważacie to to samo możecie powiedzieć o swoich rodzicach, którzy „sprzedali się” pracując, abyście mieli na czym klepać te swoje wyświechtane hejty. Bądźmy przez chwilę logiczni: każdy powinien lubić swoją pracę i wykonywać ją z przyjemnością, ale to wcale nie znaczy, że powinien ją wykonywać za darmo, bo wtedy wszyscy pomarlibyśmy z głodu. To jednak wcale nie znaczy, że ktokolwiek może zmusić Was, abyście zaczęli domagać się wynagrodzenia. Sami oceńcie, czy chcecie. Jeśli jednak jesteście przeciwnikami blogowania za pieniądze to zróbcie wszystkim uprzejmość i nie zmuszajcie innych, by pracowali za darmo, bo uważacie to za jedyne słuszne, właściwe i zbawienne podejście.
Ponadto nie bardzo rozumiem dlaczego ktokolwiek miałby się sprzedać, jeśli napisze tekst w zgodzie z tym, co uważa. Gdy podejmuję współpracę z wydawnictwem (tak, za hajs), to przy uzgadnianiu warunków i podpisywaniu umowy zawsze zaznaczam, że napiszę, co mi się podoba, prześlę im do akceptacji, a jeśli będą mieli jakieś wątpliwości to mogą się wycofać. Przecież nie mogę ich zmusić do zapłacenia za coś, co im się nie spodoba, a oni nie mogą mnie zmusić do napisania czegoś, czego nie chcę. Wstyd byłoby mi się podpisać pod złym produktem. Moi drodzy, jeśli kiedyś będę wychwalać gnioty, to tylko dlatego, że najwyraźniej będę miała fatalny gust. Dlatego drodzy blogerzy książkowi, skoro istnieją ludzie potrafiący zjechać książkę przy płatnej współpracy, to Wy tym bardziej nie powinniście pisać laurek, jeśli robicie to za darmo, czy tam za barter.
By całkowicie wytrącić przeciwnikom argumenty z rąk, dodam że współpraca nie jest obowiązkowa. Jeśli wydawca proponuje książkę, która w ogóle Was nie ciekawi, to możecie odmówić. Działa to też w drugą stronę - możecie napisać o książce, gdy nikt Wam za to nie zapłacił. Nawet mnie - złej, pazernej blogerce, zdarza się bardzo często opisywać tytuły, o które nikt mnie nie prosił, bo na bloga! Piszę o czym tylko chcę. Hajsy zbieram, gdy ktoś chce czegoś ode mnie. To takie proste.
Teraz uchylę rąbka tajemnicy przed tymi, którzy nie prowadzą blogów. Wiecie, jak wygląda skrzynka mailowa blogera? Codziennie przychodzą na nią dziesiątki maili od przeróżnych firm, które chcą poinformować o swoim nowym produkcie (i żebyśmy MY poinformowali WAS na blogu), nakłonić, by na blogu pojawiła się recenzja ich tytułów, wywiadów z autorami, zachęcić, by na własny koszt przemierzał kilka razy w miesiącu (oczywiście na swój koszt) całą Polskę, by wziąć udział w konferencji i zobaczyć pokaz nowego modelu czegoś tam. Może i dla niektórych brzmi to całkiem fajnie i zastanawia się, dlaczego te chciwe blogery narzekają, gdy ktoś ich gdzieś zaprasza lub podrzuca tematy pisania tekstów. Prawda jest jednak taka, że jeśli publikowałabym wszystko, o co mnie proszą pracownicy działów marketingu, to zaśmiecałabym bloga tysiącami nieprzydatnych informacji o produktach, za które w żaden sposób nie mogłabym ręczyć i nie byłyby to tylko informacje o popkulturze, ale również o wkładkach do butów, kosmetykach, świeczkach, biżuterii, czy ofertach chirurgów plastycznych, bo niektórym nie chce się nawet sprawdzać jaka jest tematyka bloga. Chcielibyście czytać o tych wszystkich duperelach u Gosiarelli? Wątpię.
To może wydawać się śmieszne, ale większość autorów blogów, które czytacie, bardzo skrupulatnie podchodzi do treści serwowanych w swoich internetowych kątach. Jeśli zachwalalibyśmy chłam raz, drugi, trzeci, to szybko stracilibyśmy wiarygodność i za czwartym razem nie uwierzylibyście nam nawet wtedy, gdybyśmy stwierdzili, że niebo jest niebieskie, a Gosiarella różowa. Między innymi z tego powodu dobieramy współprace bardzo ostrożnie, a zalew informacji najczęściej filtrujemy (a przynajmniej ja) dwoma kryteriami. (1.) Czy mi (i Wam) to się podoba, a jeśli tak to (2.) czy opłaca się o tym teraz pisać... bo widzicie tyle tematów czeka na opisanie, a tu jakiś w kolejkę się wciska! Poza tym komu ja to tłumaczę, skoro wszystkie Różowe Sałaty są mądre i nie mają problemów z zarabiającymi blogerami, dopóki wartościowe treści są serwowane za im za darmo i z uśmiechem. Nic tylko życzyć innym takich czytelników!
Mówię o potencjalnych odbiorcach, bo wiem, że nie zawsze zależy Wam na jakości treści, ale na tym, by zapędzić ludzi do księgarń. Teoretycznie w dobie kapitalizmu nie mogę mieć Wam tego za złe. Dalej wysyłajcie książki do przypadkowych osób, ale na dziesięć takich przypadków znajdźcie choć jednego, który wpasowuje się w target i potrafi zainteresować czytelników. A jeśli nie, to chociaż mam nadzieję, że chociaż Wasze podejście do blogerów odrobinę się zmieni i też zaczniecie ich postrzegać jak ludzi, a nie słupy ogłoszeniowe, bo jednym jest wysyłanie informacji o premierach i przeróżnych newsów, a czymś innym wymaganie, by z ucałowaniem ręki publikowali wszystko jak leci i promowali tytuły za darmo. Szanujmy się wszyscy.
Wiem też, że nie można wszystkich wydawnictw wrzucać do jednego worka, bo nie wszyscy zatrudniają u siebie januszy marketingu. Osobiście utrzymuję ciepłe relacje z wieloma naprawdę ogarniętymi pracownikami wydawnictw i współpracuje mi się z nimi świetnie. Niestety wciąż zdarzają się ci, którzy kompletnie nie potrafią w swoją pracę. Ci, którzy odziedziczyli lub stworzyli listy mailowe i nigdy ich nie zweryfikowali. Ci, którzy wielokrotnie proponują współpracę tym, którzy wielokrotnie zaznaczyli, że za współpracę barterową to oni serdecznie dziękują, ale nie tykają. Ci, którzy (o zgrozo!) obrażają się, gdy bloger skrytykuję książkę.
Na koniec dodam, że możecie mi wierzyć na słowo: gdy podejmujecie współpracę z wyspecjalizowanym blogerem, to możecie zaoszczędzić sobie wielu nerwów. Gdy w grę wchodzą umowy i pieniądze, to zazwyczaj nie ma miejsca na fuszerkę, nieterminowość, czy standardowe problemy.
Tym razem zaczęło się od tekstu Martyny o Agonalnym stanie blogosfery książkowej i znowu poszło hurtowo. Mam wrażenie, że to temat stary jak świat (a przynajmniej stary jak blogosfera), wielokrotnie przerabiany i wszystko, co można było o tym napisać, zostało już napisane. Blogerzy zbierają cięgi od innych blogerów za to, że współpracują z wydawnictwami na zasadzie barteru, a przecież to się nie godzi! Nie ważne, czy nie godzi się, ponieważ powinni się cenić i brać wynagrodzenie za wykonaną pracę, czy jak woła druga strona konfliktu — wystawiają laurki i pomniki wydawcom za AŻ książkę, więc się sprzedali. Wydawnictwom też okazjonalnie się od blogerów dostaje, ponieważ wybierają blogi o słabej jakości, by robiły hałas o nowo wydanym tytule, zamiast zacząć współpracę z kilkoma w miarę ogarniętymi blogerami, którzy tworzą jakościowe treści (oczywiście za pieniądze). Ostatecznie wszystko i tak rozbija się o pieniądze (i to, co się za nie robi), a jak to powiedział Piłsudski „racja jest jak dupa — każdy ma swoją”, toteż Gosiarella też ma dupę, więc się wypowie.
Drodzy blogerzy,
[Od razu zaznaczam, że poniższych słów nie kieruję do wszystkich blogerów literackich, lecz znaczącej mniejszości, bo większość wydaje się całkiem rozsądna]
Mam wrażenie, że jestem na trochę innym etapie blogowania, niż znaczna większość blogerów książkowych, więc to, co napiszę może się wydać odrobinę abstrakcyjne, choć wcale takie nie jest w każdej innej sferze blogosfery. Także proszę o uwagę, bo mam ważne informacje: Blogosfera już lata temu się skomercjalizowała... ku zaskoczeniu nikogo. Jasne, blogi nie są słupami reklamowymi, ale to nie zmienia faktu, że nikt nie lubi pracować za darmo. Na tym etapie przeważnie przeciwnicy krzyczą: czy blogowanie można w ogóle nazwać pracą / pisać powinno się dla przyjemności, a nie dla pieniędzy / sprzedaliście się, więc nie jesteście wiarygodni etc. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że takie poglądy mogą głosić jedynie osoby o dość ograniczonym postrzeganiu świata i czuję lekki wstyd, że zniżam się do odpowiadania na takie głupoty, ale podobno czasami trzeba się wdać w polemikę. Zacznijmy od tego, że tak, blogowanie można nazwać pracą tak samo, jak pracą można nazwać pisanie artykułów do gazet. Jedno i drugie polega na pisaniu artykułów. Oczywiście są także różnice, jak na przykład to, że blogerzy większość swoich tekstów piszą pro publico bono, czyli bezpłatnie w imię dobra publicznego (no nie mówcie mi, że teksty o przetrwaniu w razie zombie apokalipsy się do tego nie zaliczają!).
Oczywistym jest fakt, że my-blogerzy piszemy dla przyjemności — zarówno swojej, jak i naszych czytelników, bo zwyczajnie sprawia nam ogromną frajdę pisanie. Inaczej byśmy tego nie robili, prawda? Nie zmienia to jednak faktu, że większość tematów wybieramy sami, więc jeśli przychodzi klient do blogera i mówi, że chciałby, aby przeczytał jego książkę i opublikował recenzje na swoim blogu, to to już jest coś, za co powinno się brać pieniądze, bo było nie było, ktoś coś od Was chce, a w dodatku w określonym terminie. Drodzy Państwo, gdy są wymagania, to powinna być zapłata. Czy to znaczy, że bloger się sprzedaje? Osobiście uważam to sformułowanie za pejoratywne, a jeśli naprawdę tak uważacie to to samo możecie powiedzieć o swoich rodzicach, którzy „sprzedali się” pracując, abyście mieli na czym klepać te swoje wyświechtane hejty. Bądźmy przez chwilę logiczni: każdy powinien lubić swoją pracę i wykonywać ją z przyjemnością, ale to wcale nie znaczy, że powinien ją wykonywać za darmo, bo wtedy wszyscy pomarlibyśmy z głodu. To jednak wcale nie znaczy, że ktokolwiek może zmusić Was, abyście zaczęli domagać się wynagrodzenia. Sami oceńcie, czy chcecie. Jeśli jednak jesteście przeciwnikami blogowania za pieniądze to zróbcie wszystkim uprzejmość i nie zmuszajcie innych, by pracowali za darmo, bo uważacie to za jedyne słuszne, właściwe i zbawienne podejście.
Wyobrażacie sobie lekarza, prawnika albo panią sklepową, która pracuje za darmo, bo ktoś ją poprosił? |
Ponadto nie bardzo rozumiem dlaczego ktokolwiek miałby się sprzedać, jeśli napisze tekst w zgodzie z tym, co uważa. Gdy podejmuję współpracę z wydawnictwem (tak, za hajs), to przy uzgadnianiu warunków i podpisywaniu umowy zawsze zaznaczam, że napiszę, co mi się podoba, prześlę im do akceptacji, a jeśli będą mieli jakieś wątpliwości to mogą się wycofać. Przecież nie mogę ich zmusić do zapłacenia za coś, co im się nie spodoba, a oni nie mogą mnie zmusić do napisania czegoś, czego nie chcę. Wstyd byłoby mi się podpisać pod złym produktem. Moi drodzy, jeśli kiedyś będę wychwalać gnioty, to tylko dlatego, że najwyraźniej będę miała fatalny gust. Dlatego drodzy blogerzy książkowi, skoro istnieją ludzie potrafiący zjechać książkę przy płatnej współpracy, to Wy tym bardziej nie powinniście pisać laurek, jeśli robicie to za darmo, czy tam za barter.
☞ Przeczytaj także Blogerze książkowy jesteś frajerem?
By całkowicie wytrącić przeciwnikom argumenty z rąk, dodam że współpraca nie jest obowiązkowa. Jeśli wydawca proponuje książkę, która w ogóle Was nie ciekawi, to możecie odmówić. Działa to też w drugą stronę - możecie napisać o książce, gdy nikt Wam za to nie zapłacił. Nawet mnie - złej, pazernej blogerce, zdarza się bardzo często opisywać tytuły, o które nikt mnie nie prosił, bo na bloga! Piszę o czym tylko chcę. Hajsy zbieram, gdy ktoś chce czegoś ode mnie. To takie proste.
Drodzy czytelnicy,
To może wydawać się śmieszne, ale większość autorów blogów, które czytacie, bardzo skrupulatnie podchodzi do treści serwowanych w swoich internetowych kątach. Jeśli zachwalalibyśmy chłam raz, drugi, trzeci, to szybko stracilibyśmy wiarygodność i za czwartym razem nie uwierzylibyście nam nawet wtedy, gdybyśmy stwierdzili, że niebo jest niebieskie, a Gosiarella różowa. Między innymi z tego powodu dobieramy współprace bardzo ostrożnie, a zalew informacji najczęściej filtrujemy (a przynajmniej ja) dwoma kryteriami. (1.) Czy mi (i Wam) to się podoba, a jeśli tak to (2.) czy opłaca się o tym teraz pisać... bo widzicie tyle tematów czeka na opisanie, a tu jakiś w kolejkę się wciska! Poza tym komu ja to tłumaczę, skoro wszystkie Różowe Sałaty są mądre i nie mają problemów z zarabiającymi blogerami, dopóki wartościowe treści są serwowane za im za darmo i z uśmiechem. Nic tylko życzyć innym takich czytelników!
Drogie Wydawnictwa,
Gosiarella wie i Gosiarella rozumie, że branża wydawnicza jest ciężkim kawałkiem chleba i często ciężko wyłuskać miedziaki na zapłatę dla blogerów. Niemniej weźcie pod uwagę, że blogi są medium, które zrzeszają grupę docelową waszych klientów. Wydając pieniądze na reklamę w radiu, prasie, czy plakaty na przystankach etc. traficie do przeróżnych osób, z których czyta może 1/4 biorąc pod uwagę stan czytelnictwa w Polsce, a nawet gdy już traficie na moli książkowych, to jest spore prawdopodobieństwo, że tylko części z nich będzie podchodzić gatunek książki, tematyka, autor etc. W przypadku blogerów sprawa jest znacznie prostsza, jeśli macie w swoich szeregach ogarniętego pracownika, ponieważ wystarczy godzina, by sprawdzić w jakiej tematyce bloger czuje się dobrze. Gosiarella uwielbia fantastykę, a zombie, superbohaterowie oraz postacie z bajek i horrorów wręcz wylewają się z każdej strony (poleciałam z taką autopromocją, że brakuję tylko linku do zakładki współpraca, ale spokojnie znajdziecie ją sami!), więc podsuwanie powieści obyczajowych z chorobami nowotworowymi na pierwszym planie, nie wydaje się najlepszym pomysłem (ale to i tak lepsze od propozycji promowania majonezu #TrueStory). W każdym razie, jeśli wybierzecie do współpracy blogera, który wpasowuje się w Wasz target, to automatycznie wpasowują się w niego czytelnicy blogera, więc macie pewność, że news o nowej książce trafi do tych, do których powinien.A ten obrazek to skąd się tutaj wziął?! Hmmm... podejrzane. |
Mówię o potencjalnych odbiorcach, bo wiem, że nie zawsze zależy Wam na jakości treści, ale na tym, by zapędzić ludzi do księgarń. Teoretycznie w dobie kapitalizmu nie mogę mieć Wam tego za złe. Dalej wysyłajcie książki do przypadkowych osób, ale na dziesięć takich przypadków znajdźcie choć jednego, który wpasowuje się w target i potrafi zainteresować czytelników. A jeśli nie, to chociaż mam nadzieję, że chociaż Wasze podejście do blogerów odrobinę się zmieni i też zaczniecie ich postrzegać jak ludzi, a nie słupy ogłoszeniowe, bo jednym jest wysyłanie informacji o premierach i przeróżnych newsów, a czymś innym wymaganie, by z ucałowaniem ręki publikowali wszystko jak leci i promowali tytuły za darmo. Szanujmy się wszyscy.
Wiem też, że nie można wszystkich wydawnictw wrzucać do jednego worka, bo nie wszyscy zatrudniają u siebie januszy marketingu. Osobiście utrzymuję ciepłe relacje z wieloma naprawdę ogarniętymi pracownikami wydawnictw i współpracuje mi się z nimi świetnie. Niestety wciąż zdarzają się ci, którzy kompletnie nie potrafią w swoją pracę. Ci, którzy odziedziczyli lub stworzyli listy mailowe i nigdy ich nie zweryfikowali. Ci, którzy wielokrotnie proponują współpracę tym, którzy wielokrotnie zaznaczyli, że za współpracę barterową to oni serdecznie dziękują, ale nie tykają. Ci, którzy (o zgrozo!) obrażają się, gdy bloger skrytykuję książkę.
Na koniec dodam, że możecie mi wierzyć na słowo: gdy podejmujecie współpracę z wyspecjalizowanym blogerem, to możecie zaoszczędzić sobie wielu nerwów. Gdy w grę wchodzą umowy i pieniądze, to zazwyczaj nie ma miejsca na fuszerkę, nieterminowość, czy standardowe problemy.
Do wszystkich,
Profesjonalizacja blogosfery oraz idące za tym pisemne umowy i wynagrodzenia za współpracę, to jedyne wyjście, by skończyć z wolną amerykanką i wzajemnym obwinianiem się. We wszystkich aferkach związanych z blogosferą literacką nikt nie jest w 100% winny, bo każdy z nas ma swoje za uszami. Jedni mogą mówić, że wydawnictwa tak zepsuły blogosferę, inni, że blogerzy do tego przyzwyczaili wydawnictwa, a jeszcze inni żyją w strachu przed hejtem za zarabianie ze strony czytelników. We wszystkim jest ziarno prawdy, ale to nie znaczy, że wciąż powinniśmy się nawzajem atakować. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Róbcie swoje i róbcie to właściwie, a w końcu wszystko będzie, jak być powinno. I na bloga! Zacznijcie się cenić!
Ps. Nie chce mi się więcej wracać do tego tematu, więc napiszcie w komentarzach, co o tym wszystkim sądzicie i jutro cieszmy się znów popkulturą, okey?
Ps. Nie chce mi się więcej wracać do tego tematu, więc napiszcie w komentarzach, co o tym wszystkim sądzicie i jutro cieszmy się znów popkulturą, okey?
0 Komentarze