Poznawanie nowych historii w filmach, książkach, czy serialach jest wspaniałą przygodą, jednak każda przygoda ma kiedyś swój koniec. To tak naturalne i oczywiste, jak przebieganie przez metę po wyścigu. W przypadku popkultury zakończenia wydają się nieco bardziej ekscytujące, bo nie wiemy, co nas czeka. Happy end, szokujący finał, a może smutny, wyciskający łzy? Co jednak w sytuacjach, gdy na końcu drogi nie czeka nas nic czeka na nas otwarte zakończenie?
Kompozycji opisywania historii uczono nas już w szkołach podstawowych. Wpajano nam do głowy trójdzielną budowę składającą się ze wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Wstęp pozwala nam poznać bohaterów i okoliczności prowadzące do akcji mającej miejsce w rozwinięciu i ostatecznie rozstrzygającej się w zakończeniu. Każda z tych części jest równie istotna (chociaż po prawdzie wstęp zawsze uważałam za najmniej istotny, bo przy dobrze prowadzonej fabule zazwyczaj jesteśmy w stanie odnaleźć się w wydarzeniach). Pierwsza ma za zadanie przyciągnąć uwagę, druga zapewnić nam rozrywkę, a ostatnia dać ukojenie należytym zamknięciem całej historii.
Nie wiem, czy zauważyliście, ale gdy pojawiają się na Różowym Blogu recenzje seriali (które umówmy się trochę trwają), to dopiero po zakończeniu przynajmniej pierwszego sezonu. Nikt normalny nie recenzuje książek, czy filmów, gdy jest w połowie czytania, czy też oglądania, bo i jak to zrobić? Nie wyobrażam sobie oceniania czegoś bez poznania całości. W końcu jaką gwarancję mamy, że nawet dobra opowieść nie zostanie spektakularnie spartaczona przez nieumiejętność zwieńczenia opowieści przez twórców (niech za przykład posłuży tu serial "Jak poznałem Waszą matkę")? A czasami jest wręcz przeciwnie, czyli stosunkowo nienajlepsze tytuły, dzięki dobremu zakończeniu zyskują w oczach odbiorców (przykładem niech będzie choćby "Kocha... Nie kocha!" z 2002 roku), bądź też dobre stają się genialne, dzięki zaskakującemu finiszowi (np. "Szósty zmysł", "Podziemny krąg", a przy okazji nie mogę się powstrzymać przed dodaniem również "Infinity War"). Tak czy inaczej, wychodzi na to, że to, jak kończy się opowiadana historia ma niesamowite znaczenie przy obiorze całości. Oczywiście to wcale nie wyklucza porzucania nudnych tytułów, które są tak źle poprowadzone, że wytrwanie do końca jest czystym masochizmem. Niemniej nie będę się rozwodzić nad istotnością zakończeń, bo nie dość, że to oczywiste, to już kiedyś o tym pisałam.
Tym razem chciałam pochylić się nad zakończeniami otwartymi, które jak rozumiem w zamyśle twórców mają nam pozwolić wedle uznania dopowiadać sobie zakończenie, dowolnie interpretować, pobudzić wyobraźnie i tym podobne bzdury. Wybaczcie słownictwo, ale fuck this! Jeśli czegoś naprawdę nienawidzę w popkulturze, to właśnie tego olewania zakończenia! Nie po to męczę się ileś godzin, by na koniec dostać niemiłą niespodziankę w postaci: "Nie chciało mi się wymyślić, jak to się skończy, więc domyśl się sama". Poważnie, jak można być tak leniwym, by napisać książkę, czy też scenariusz i znudzić się do tego stopnia, by machnąć ręką na napisanie ostatnich stron?! Rozumiem, że dla wielu to najtrudniejszy etap pracy, bo nagle z radosnego hasania po łące, czy tam raczej radosnego tworzenia barwnych przygód, trzeba nagle siąść na czterech literach i zgrabnie spiąć w całość wszystkie wątki i udowodnić, że nie jest się grafomanem, lecz geniuszem. W dodatku autorzy/scenarzyści stoją w tym momencie przed wieloma wyborami, które są ciężkie: sad czy happy end? Jakie były dalsze dzieje bohaterów? Czy dyskretnie przemycić puentę, czy też refleksję na temat, o którym opowiadał? Jak rozwiązać dylematy bohaterów np. w przypadku romansów z trójkątem (czy jakąś inną figurą geometryczną) miłosnym, należy zdecydować kogo ostatecznie wybierze bohaterka. W zależności od gatunku i problemów, z którymi mierzą się postacie, twórca musi podjąć naprawdę wiele decyzji, które zaważą na odbiorze jego dzieła i ostatecznie pozwolą nam się przekonać, z jakim rodzajem talentu autor dysponował. Naprawdę rozumiem, że to duża presja, jednak szczerze wierzę, że zaserwowanie zakończenia to jego cholerny obowiązek.
Wychodzę z prostego założenia, że mój czas jest najcenniejszą rzeczą jaką posiadam, więc gdy postanawiam przeznaczyć jego część na zagłębienie się w daną opowieść i brnąć przez kolejne etapy jej poznawania, to na koniec powinna na mnie czekać nagroda - zakończenie. Nie ważne, czy będzie szczęśliwe, totalnie absurdalne (chociaż pewnie takie też mnie zirytuje), czy też wszyscy skończą martwi, a ja będę chlipać pod nosem (chyba, że mowa o horrorze - wtedy jest to jedyny satysfakcjonujący finał), ważne by było konkretne. Jeśli zakończenia nie ma, automatycznie czuję się oszukana. Jakby ktoś wyrwał w księgarni ostatni rozdział z książki lub nagle skasował serial (ten ból chyba znamy wszyscy). Innymi słowy, zakończenie otwarte widzę jako podpis autora: Człowiek Skurwiel (na poziomie zła porównywalnym do Człowieka Spoilera). Możecie mnie uznać za beznadziejną ignorantkę, która nie potrafi docenić artystycznego podejścia twórców, którzy chcieli [wstawcie w tym miejscu co chcecie], jednak naprawdę nie potrafię zrozumieć sensu otwartych, czy raczej urwanych zakończeń. Przecież nie wymagam nie wiadomo czego. Nie proszę, by autor opowiedział mi historię trzech kolejnych pokoleń potomków głównego bohatera, czy wszystkich pozostałych włączając w to kuzynów ich sąsiadów. Nie proszę, by historie osadzone w starożytności opowiedziały mi losy świata na dwadzieścia wieków później. Nie proszę nawet opowiadanie losów bohatera, które miały miejsce po kilku dniach (i więcej) od momentu zakończenia głównej akcji. Najzwyczajniej w świecie proszę o pozamykanie wątków i odpowiedzi, na pytania, które autor sam postawił w swoim tekście. Dla przykładu: w przypadku kryminałów kto, gdzie, dlaczego i w jaki sposób dopuścił się zbrodni, a przy okazji czy został złapany. TYLE! Drogi autorze leniwcu, jeśli zaczynasz to skończ, a jeśli nie potrafisz skończyć, to odpuść sobie publikacje.
Rozumiem jednak, że istnieją osoby, które takie lubią, bo pozwala im to wyobrażać sobie finał wedle uznania, ale ALE! Przecież fani takich zakończeń mogą zwyczajnie pominąć ostatni rozdział, czy ostatni odcinek i wyjdzie na to samo. Poza tym wyobraźnia jest na tyle ciekawą rzeczą, że można w niej zmienić zakończenie, jakie się widziało, na takie, które się chce - i ponownie: wyjdzie na to samo. [Jeśli się mylę, to... no cóż... obiektywna nigdy nie byłam i po tylu latach nie ma sensu zaczynać, jednak z przyjemnością poznam opinie osób mających odmienne zdanie.]
Może właśnie dlatego nie kupuję wyjaśnień, że otwarte zakończenia są dla korzyści odbiorców. A jeśli nawet, to może warto byłoby to jakoś oznaczyć? Myślę, że jakieś logo bazujące na znaku zapytania powinno pojawiać się na okładkach/plakatach, dzięki czemu wszyscy z alergią na takie finały nie-finały będą mogli obchodzić 'dzieło' szerokim łukiem. Być może wydaje się Wam, że żartuję, ale moja propozycja jest jak najbardziej poważna. Zaoszczędziłoby mi to wiele czasu i nerwów, bo aktualnie jedynym wyjściem jest sprawdzanie, czy zakończenie istnieje, a jak łatwo się domyślić, wtedy łatwo narazić się na spoilery. Innymi słowy, na chwilę obecną nie ma sensownego sposobu omijania tytułów z tak kulawymi finałami. To jak? Ktoś w końcu wprowadzi stosowne oznaczenie, czy mam zacząć dźgać autorów widłami?
Ps. W komentarzach możecie zrobić sobie festiwal gorzkich żali i dać znać, w jakim tytule zakończenie otwarte najbardziej Was zirytowało. Śmiało!
Kompozycji opisywania historii uczono nas już w szkołach podstawowych. Wpajano nam do głowy trójdzielną budowę składającą się ze wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Wstęp pozwala nam poznać bohaterów i okoliczności prowadzące do akcji mającej miejsce w rozwinięciu i ostatecznie rozstrzygającej się w zakończeniu. Każda z tych części jest równie istotna (chociaż po prawdzie wstęp zawsze uważałam za najmniej istotny, bo przy dobrze prowadzonej fabule zazwyczaj jesteśmy w stanie odnaleźć się w wydarzeniach). Pierwsza ma za zadanie przyciągnąć uwagę, druga zapewnić nam rozrywkę, a ostatnia dać ukojenie należytym zamknięciem całej historii.
Nie oceniaj dnia przed zachodem słońca
Artysta czy leniwa buła?
[W tym miejscu wolę zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko bardzo subtelnym niedomówieniom, jak w "Incepcji", lecz takich, w których autor naprawdę nie wysilił się i olał zakończenie]
Tym razem chciałam pochylić się nad zakończeniami otwartymi, które jak rozumiem w zamyśle twórców mają nam pozwolić wedle uznania dopowiadać sobie zakończenie, dowolnie interpretować, pobudzić wyobraźnie i tym podobne bzdury. Wybaczcie słownictwo, ale fuck this! Jeśli czegoś naprawdę nienawidzę w popkulturze, to właśnie tego olewania zakończenia! Nie po to męczę się ileś godzin, by na koniec dostać niemiłą niespodziankę w postaci: "Nie chciało mi się wymyślić, jak to się skończy, więc domyśl się sama". Poważnie, jak można być tak leniwym, by napisać książkę, czy też scenariusz i znudzić się do tego stopnia, by machnąć ręką na napisanie ostatnich stron?! Rozumiem, że dla wielu to najtrudniejszy etap pracy, bo nagle z radosnego hasania po łące, czy tam raczej radosnego tworzenia barwnych przygód, trzeba nagle siąść na czterech literach i zgrabnie spiąć w całość wszystkie wątki i udowodnić, że nie jest się grafomanem, lecz geniuszem. W dodatku autorzy/scenarzyści stoją w tym momencie przed wieloma wyborami, które są ciężkie: sad czy happy end? Jakie były dalsze dzieje bohaterów? Czy dyskretnie przemycić puentę, czy też refleksję na temat, o którym opowiadał? Jak rozwiązać dylematy bohaterów np. w przypadku romansów z trójkątem (czy jakąś inną figurą geometryczną) miłosnym, należy zdecydować kogo ostatecznie wybierze bohaterka. W zależności od gatunku i problemów, z którymi mierzą się postacie, twórca musi podjąć naprawdę wiele decyzji, które zaważą na odbiorze jego dzieła i ostatecznie pozwolą nam się przekonać, z jakim rodzajem talentu autor dysponował. Naprawdę rozumiem, że to duża presja, jednak szczerze wierzę, że zaserwowanie zakończenia to jego cholerny obowiązek.
Zbyt wiele decyzji do podjęcia? Przerzuć odpowiedzialność na kogoś innego i problem z głowy! |
Wychodzę z prostego założenia, że mój czas jest najcenniejszą rzeczą jaką posiadam, więc gdy postanawiam przeznaczyć jego część na zagłębienie się w daną opowieść i brnąć przez kolejne etapy jej poznawania, to na koniec powinna na mnie czekać nagroda - zakończenie. Nie ważne, czy będzie szczęśliwe, totalnie absurdalne (chociaż pewnie takie też mnie zirytuje), czy też wszyscy skończą martwi, a ja będę chlipać pod nosem (chyba, że mowa o horrorze - wtedy jest to jedyny satysfakcjonujący finał), ważne by było konkretne. Jeśli zakończenia nie ma, automatycznie czuję się oszukana. Jakby ktoś wyrwał w księgarni ostatni rozdział z książki lub nagle skasował serial (ten ból chyba znamy wszyscy). Innymi słowy, zakończenie otwarte widzę jako podpis autora: Człowiek Skurwiel (na poziomie zła porównywalnym do Człowieka Spoilera). Możecie mnie uznać za beznadziejną ignorantkę, która nie potrafi docenić artystycznego podejścia twórców, którzy chcieli [wstawcie w tym miejscu co chcecie], jednak naprawdę nie potrafię zrozumieć sensu otwartych, czy raczej urwanych zakończeń. Przecież nie wymagam nie wiadomo czego. Nie proszę, by autor opowiedział mi historię trzech kolejnych pokoleń potomków głównego bohatera, czy wszystkich pozostałych włączając w to kuzynów ich sąsiadów. Nie proszę, by historie osadzone w starożytności opowiedziały mi losy świata na dwadzieścia wieków później. Nie proszę nawet opowiadanie losów bohatera, które miały miejsce po kilku dniach (i więcej) od momentu zakończenia głównej akcji. Najzwyczajniej w świecie proszę o pozamykanie wątków i odpowiedzi, na pytania, które autor sam postawił w swoim tekście. Dla przykładu: w przypadku kryminałów kto, gdzie, dlaczego i w jaki sposób dopuścił się zbrodni, a przy okazji czy został złapany. TYLE! Drogi autorze leniwcu, jeśli zaczynasz to skończ, a jeśli nie potrafisz skończyć, to odpuść sobie publikacje.
Rozumiem jednak, że istnieją osoby, które takie lubią, bo pozwala im to wyobrażać sobie finał wedle uznania, ale ALE! Przecież fani takich zakończeń mogą zwyczajnie pominąć ostatni rozdział, czy ostatni odcinek i wyjdzie na to samo. Poza tym wyobraźnia jest na tyle ciekawą rzeczą, że można w niej zmienić zakończenie, jakie się widziało, na takie, które się chce - i ponownie: wyjdzie na to samo. [Jeśli się mylę, to... no cóż... obiektywna nigdy nie byłam i po tylu latach nie ma sensu zaczynać, jednak z przyjemnością poznam opinie osób mających odmienne zdanie.]
Może właśnie dlatego nie kupuję wyjaśnień, że otwarte zakończenia są dla korzyści odbiorców. A jeśli nawet, to może warto byłoby to jakoś oznaczyć? Myślę, że jakieś logo bazujące na znaku zapytania powinno pojawiać się na okładkach/plakatach, dzięki czemu wszyscy z alergią na takie finały nie-finały będą mogli obchodzić 'dzieło' szerokim łukiem. Być może wydaje się Wam, że żartuję, ale moja propozycja jest jak najbardziej poważna. Zaoszczędziłoby mi to wiele czasu i nerwów, bo aktualnie jedynym wyjściem jest sprawdzanie, czy zakończenie istnieje, a jak łatwo się domyślić, wtedy łatwo narazić się na spoilery. Innymi słowy, na chwilę obecną nie ma sensownego sposobu omijania tytułów z tak kulawymi finałami. To jak? Ktoś w końcu wprowadzi stosowne oznaczenie, czy mam zacząć dźgać autorów widłami?
Sprawdźcie: Czy jesteśmy gotowi na brak happy endu?
Ps. W komentarzach możecie zrobić sobie festiwal gorzkich żali i dać znać, w jakim tytule zakończenie otwarte najbardziej Was zirytowało. Śmiało!
0 Komentarze