Looking For Anything Specific?

Header Ads

Co z tymi superbohaterkami, czyli o roli kobiet w kinie superbohaterskim



Korzystając z okazji, jaką niewątpliwie jest Dzień Kobiet i premiera „Kapitan Marvel”, przyjrzyjmy się bliżej roli kobiet w kinie superbohaterskim. Niby już dawno minęły czasy, gdy głównym zadaniem aktorki było wpadanie w kłopoty lub silne ramiona superbohatera, który przybył ją uratować, ale czy to automatycznie oznacza, że kończy się czas męskiej dominacji w filmach o superbohaterach? Śmiem wątpić, ale lepiej sprawdźmy, jak to tak naprawdę teraz z nimi jest.


Superkobiety w kinie superbohaterskim


Kiedy myślimy o kinie superbohaterskim, w pierwszej kolejności przychodzą nam do głowy dwaj najwięksi giganci — Marvel i DC. Jednak nim dojdziemy do omawiania MCU i  DC EU, zacznijmy od starszych produkcji, a początki były trudne, bo choć w komiksach od dziesięcioleci roiło się od superbohaterek, to w pierwsze filmy z nimi w roli głównej pojawiły się dość późno i wciąż można je policzyć na palcach jednej ręki (poważnie, łącznie jest ich tylko pięć!). Wszystko zaczęło się od „Supergirl” z 1984 roku z Helen Slater w roli tytułowej (jako ciekawostkę dodam, że aktorka wiele lat później została obsadzona w roli adopcyjnej matki serialowej „Supergirl”). Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy to był zły początek, czy tylko średni, bo chociaż film został dość chłodno przyjęty zarówno ze strony zarówno krytyków, jak i widzów, a w dodatku został nominowany do Złotej Maliny, tak główna aktorka otrzymała nominację za swoją rolę do Saturna. Tak czy inaczej, trzeba było poczekać aż dwadzieścia lat, by DC ponownie nabrało odwagi, by dać się wykazać heroinie. Żałuję, że to zrobili, a raczej, że nie przyłożyli się do tego bardziej, bo „Kobietę-Kot” (2004) w wykonaniu Halle Berry spokojnie możemy zakwalifikować jako porażkę, która po raz kolejny przyniosła studiu Złotą Malinę. Można byłoby wyliczać błędy, które przyczyniły się do tej spektakularnej klapy, ale jeśli oglądaliście te tytułu, to doskonale zdajecie sobie z nich sprawę (jeśli zaś nie oglądaliście, to wyprzyjcie z pamięci fakt ich istnienia). Dlatego ograniczę się do napisania, że w obu przypadkach zaserwowano nam dość spłycone podejście do bohaterek, które ostatecznie okazały się mdłe i kiczowate, a takich postaci zwyczajnie nie chce się oglądać, niezależnie od tego, jakiej są płci.

Mam nadzieję, że to zdjęcie dobitnie pokazuje w jaki sposób twórcy podeszli do kreowania postaci Kobiety Kot.

Potrzeba było kolejnych trzynastu lat, by w myśl zasady do trzech razy sztuka Warner Bros. zdecydował się ponownie wypuścić film o superbohaterce, który tym razem okazał się sukcesem. I tym miłym akcentem przechodzimy do obecnie prowadzonego DC Extended Universe i „Wonder Woman” (2017), która tym razem zgarnęła same pozytywne nagrody filmowe. W czym tkwi sukces? Powiedzmy sobie szczerze, WW to zwyczajnie bardzo dobry film (znacznie lepszy od pozostałych w DCEU), który mimo licznych obaw nie starał się niczego robić na siłę. Mamy w nim masę klisz typowych dla superbohaterskiego kina. Mamy silną, piękną i skąpo odzianą heroinę, która rozwala złoczyńców, by ocalić świat przed zagładą. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z postacią samodzielną, która w niczym nie ustępuje swoim kolegom z Justice League, a przy tym nie marnuje czasu ekranowego na przekonywanie nas, że jest od nich lepsza. Zwyczajnie wpada w wir przygody na ścieżce ratowania świata i zapewnia widzom odpowiednią rozrywkę, a czego więcej chcieć o superbohatera?

Z pewnością są osoby, które się ze mną nie zgodzą (ich prawo), jednak uważam, że w obecnej sytuacji, gdy wiele ludzi z irracjonalnych powodów martwi się, że nagle superbohaterki zaczynają dominować w świecie superbohaterów i czują się przez to niekomfortowo (tak, wiem, że to brzmi absurdalnie, ale cóż poradzić - takich komentarzy jest w internecie od groma), lepiej stworzyć film z kobietą o supermocach, który nie będzie nachalnie wciskał widzom żadnej ideologii. Bo i po co? Nieprzekonanych w ten sposób się nie przekona, za to może się to udać, gdy zaserwuje się interesujący i dobrze przygotowany film. Niech to działa na zasadzie przekonywania się przez jakość, a nie feministyczne hasła (które umówmy się, nie są najlepiej odbierane przez ludzi, którzy nie rozumieją, że feminizm nie jest niczym ponad wiarą w równość płci - tak, obu!). W końcu ani Iron Man, ani Thor, ani nawet Deadpool nie zdobyli naszej sympatii dlatego, że podkreślali swoją płeć, czy prężyli muskuły (ani słowa o Thorze!). Nie, oni zwyczajnie są świetnie wykreowanymi postaciami występującymi w rewelacyjnych filmach! Naprawdę niczego więcej nie potrzeba.

Na szczęście WW jest nie tylko seksowna, ale także posiada wiele cech, które powinien mieć superbohater!
Myślę, że można uznać „Wonder Woman” w pewien sposób za przełomowy film, który nie tylko pokazuje, że DC jednak potrafi tworzyć dobre filmy, ale także przeciera szlaki pozostałym superbohaterkom. Udowadnia, że twórcy nie muszą i nie powinni dalej ustawiać ich z tyłu na plakatach promujących superbohaterskie teamy, w których to zresztą częściej robią za element dekoracyjny, ciekawostkę, wsparcie estetyczne, czy dodatek służący różnorodności. Co zresztą bardziej widać w filmach Marvela. Jako ich fanka z żalem przyznaję, że jeśli chodzi o postacie kobiece, ustępują DC, które zwyczajnie robi to lepiej, a przede wszystkim bardziej się stara. Zresztą widać to choćby w liczbach. Podczas gdy w DC wyliczyłam już trzy (okey, ta liczba wciąż jest żenująca) filmy z samodzielnymi superbohaterkami w rolach głównych, a dwa kolejne zadebiutują w przyszłym roku („Birds of Prey” oraz „Wonder Woman 1984”), tak u Marvela pojawiły się dopiero dwa. Przy czym pierwszym była filmowa kontynuacja "Daredevila" (2003), która pojawiła się dopiero w 2005 roku. Mowa oczywiście o "Elektrze", którą nawet ciężko uznać za superbohaterkę, skoro robi za wskrzeszoną i nawróconą antagonistkę.

Tym sposobem doszliśmy do „Kapitan Marvel”, która jest dobitnym przykładem tego, jak słabo wypada Marvel na tle DC i wcale nie mam na myśli jakości filmu, czy samej superbohaterki (film dopiero dziś debiutuje na ekranach kin, więc niestety nie miałam okazji go jeszcze obejrzeć i ocenić, jak wyszedł), lecz podejścia studia do kreowania kobiecych postaci. „Kapitan Marvel” jest dwudziestym pierwszym filmem Marvel Cinematic Universe i równocześnie pierwszym filmem poświęconym superbohaterce. Aż ciężko uwierzyć, skoro przy kreowaniu swojego uniwersum, DC (a raczej Warner Bros.) już czwarty film zrobiło o WW. Oczywiście to nie znaczy, że Kapitan Marvel jest pierwszą superbohaterką w całym MCU. Skąd! Już w pierwszym składzie Avengersów dostaliśmy Czarną Wdowę. Niestety, podczas gdy jej koledzy z drużyny doczekali się samodzielnych filmów (Iron Man trzech, Kapitan Ameryka trzech, Thor również trzech, Hulk teoretycznie jednego, ale miał masę wcześniejszych niepowiązanych z MCU, jedynie Hawkeye został pominięty), ona na swój wciąż czeka. Wraz z rozwojem serii, do Avengersów dołączyła również Scarlet Witch, która także nie dostała swojej samodzielnej produkcji, a w jej przypadku wcale się na to nie zapowiada. Niemniej przecież uniwersum jest niezwykle rozwinięte, więc przecież muszą być tam inne ważne bohaterki, prawda? No tak, w składzie Strażników Galaktyki wchodziła Gomora, więc w sumie na około trzynastu (nie licząc martwych i antybohaterów) superbohaterów przypadają trzy superbohaterki, jeden szop i drzewo. To wydaje się niepokojące.

Czekam na wizerunek Czarnej Wdowy z jej własnego filmu/serialu. Może w końcu się właduje.

Nie zrozumcie mnie źle, kocham MCU i choć trochę wstyd przyznać, podczas oglądania wcale nie przeszkadza mi brak superbohaterek. Ta myśl zaczyna uwierać, dopiero gdy te liczby do mnie docierają i zaczynam się zastanawiać, dlaczego tak jest. Dlaczego tak rewelacyjnie zagrane postacie, jakimi niewątpliwe są Czarna Wdowa i Scarlet Witch (w sumie na Lokiego też czekam z zapartym tchem!) dotąd nie dostały szansy na opowiedzenie swoich historii. W sumie ciężko też z czystym sumieniem stwierdzić, że któraś z nich jest postacią na tyle istotną dla fabuły, by nie można ją było z MCU wyciąć lub zastąpić bez większych szkód. To by było na tyle w kwestii zarzutów o nagłe zdominowanie kina superbohaterskiego przez kobiety...


Superkobiety w serialach superbohaterskich


Ostrzegam, że ponownie mam zamiar bazować jedynie na adaptacjach komiksów Marvela i DC Comics i to tylko emitowanych na przestrzeni ostatnich lat. Na szczęście w tym przypadku sytuacja wydaje się bardziej optymistyczna. Zacznijmy tym razem od Marvela, który wypuścił w świat powiązaną z MCU "Agentkę Carter", która może nie opowiada o superbohaterce, lecz agentce, ale świetnie pokazuje, jak Carter musiała sobie radzić w zdominowanej przez mężczyzn T.A.R.C.Z.Y. i jaki progres zrobiła agencja na przełomie lat - w końcu w "Agents of S.H.I.E.L.D." dostaliśmy May, Sky, Bobie i Simmons, które są badassami jak ich mało! Niemniej wracając do supermocy, należałoby wspomnieć o netflixowej "Jessice Jones" wchodzącej w skład Defenders. Tu ponownie dostaliśmy niesamowicie silną (i to dosłownie!) postać kobiecą, która może i ma w sobie niewiele kobiecości, ale w żaden sposób nie powinien być to wobec niej zarzut. W końcu można być wykolejeńcem niezależnie od płci, a przy tym to świetny przykład tego, że superbohaterki można kreować w przeróżny sposób i mogą się od siebie różnić tak samo, jak Kapitan Ameryka różni się od Hancocka. Co również udowodniono w najnowszym serialu spod loga wydawnictwa, czyli w "Cloak & Dagger".



Przy okazji warto wspomnieć, że w serialowych odsłonach superbohaterskich ekip, proporcje są lepiej rozłożone, niż w przypadku filmów. Jessica Jones stanowi jedną czwartą Defenders, w "Inhumans" dwie z pięciu głównych ról przypadły kobietom (wciąż mniejszość, ale zbliżamy się do połowy!), a w ekipie z "Runaways" stanowią większość, bo na cztery dziewczyny przypada jedynie dwóch facetów. Czekajcie... czy to znaczy, że jednak zaczynamy dominować, czy to tylko przypadek? Lepiej przejdźmy do DC, nim ktoś skupi się na tym jednym przykładzie, by wyciągnąć błędne wnioski.


Z Arrowverse mam problem i to nie mały, bo choć miałam nie oceniać postaci kobiecy, które robią za typowe tło i wsparcie swoich obdarzonych siłą mężczyzn, to nie potrafię się powstrzymać przed skrytykowaniem kreacji życiowych partnerek głównych bohaterów tego uniwersum, czyli Arrowa i Flasha. Zarówno oglądanie na ekranie Felicity, jak i Iris wywołuje u mnie silną rządzę mordu. Ciężko zaprzeczyć, że oba seriale wiele by zyskały, gdyby usunięto z nich te postacie, bo zasadniczo nic nie robią, poza wybaczcie mi to sformułowanie: jojczeniem, a i tak przypisują sobie zasługi (kto nie osłabił tekst "We are the Flash" niech pierwszy rzuci kamień!). To jak partaczą postacie kobiece w produkcjach o superbohaterach, aż boli. Przez co zresztą ciężko mieć pretensje, że istnieją widzowie, którzy przez ich pryzmat negatywnie oceniają produkcje poświęcone damskim postaciom.

Wracając do tematu, jedynym serialem poświęconym superbohaterce w Arrowverse jest obecnie "Supergirl", z którą też związanych jest wiele problemów. Po niezbyt udanym pierwszym sezonie, w którym Kara zamiast silną heroniną, była bezmyślną, niesamodzielną i niezdecydowaną dziewczynką — bohaterką z przypadku, stojącą w cieniu sławnego kuzyna. Zresztą nie tylko postacie żeńskie kulały, męskie też zostały napisane bez pomysłu. Na całe szczęście od drugiego sezonu, "Supergirl" zaopiekowała się stacja The CW (zajmująca się całym Arrowverse), zmieniając infantylne dziewczynki bawiące się w bohaterki, w silne postacie kobiece mające wiele do powiedzenia w kreowaniu świata, który zamieszkują. Nowy sezon dał początek nie tylko lepszej, silniejszej Supergirl, lecz całej grupie mocnych postaci męskich i kobiecych stojących u jej boku (jak Lena Luthor, czy Alex) lub po przeciwnej stronie barykady (w tym przypadku świetnym zagraniem było obsadzenie w roli Królowej Rhea Teri Hatcher, która wcześniej grała Lois Lane w serialu „Nowe przygody Supermana”). Szczególne brawa należą się każdej scenie, w której pojawia się Cat Grant grana przez rewelacyjną Calistę Flockhart. Uwielbiam pewność siebie, którą cechuje się ta postać. Ta wewnętrzna siła i umiejętność dzielenia się nią z otoczeniem jest zachwycająca. Takich bohaterek życzyłabym sobie więcej w popkulturze!


Niestety ten cud wydawał się trwać jedynie przez jeden sezon, ponieważ w trzecim twórcy ponownie zmienili zdanie na temat tego, o czym powinien opowiadać ich serial, tym samym olewając rozwój postaci na rzecz wałkowania tematu dyskryminacji kosmitów. Z plotek wynika, że przyszłość wcale nie będzie dla niej lepsza. Według We Got This Covered The CW rozważa zastąpić Supergirl serialem o Supermanie, co jest sporym krokiem wstecz dającym jasny przekaz. Zresztą nie tylko to pokazuje, że Supergirl wciąż jest porównywana do swojego kuzyna. Widać to także w czołówce wyświetlanej na początku każdego odcinka, gdy bohaterowie się przedstawiają. Podczas, gdy Flash mówi "My name is Barry Allen and i'm the fastest man alive", a Arrow "My name is Oliver Queen after five years on a hellish island...", Kara przedstawia się tak: "My name is Kara Zor-El. I'm from Krypton. I'm a refugee on this planet. I was sent to Earth to protect my cousin. But my pod got knocked off-course, and by the time I got here, my cousin had already grown up and become... Superman!". W całym serialu Superman pojawił się może trzy lub cztery razy, ale wstęp każdego odcinka jest opowiadany przez jego pryzmat. Czy naprawdę tego krótkiego wstępu nie można byłoby poświęcić tytułowej bohaterce, skoro to produkcja teoretycznie skupiająca się na jej przygodach, a nie Supermana? Tak tylko pytam...

Niemniej mimo wpadek, DC ciągle się stara i szykuje kolejne seriale o superbohaterkach. W sierpniu owej platformie streamingowej DC Universe ma zadebiutować "Stargirl". Wiele mówi się też o własnej produkcji Batwoman. Obie te postacie zostały już wprowadzone do uniwersum, więc być może mieliście już okazje samodzielnie ocenić, jakie zrobiły wrażenie (tutaj możecie przeczytać więcej na temat nowych superbohaterek od DC).

Superbohaterki są skierowane dla kobiet?


To trochę tak jakby powiedzieć, że superbohaterowie są skierowani dla mężczyzn — oczywista bzdura! Jestem kobietą, a kocham kino superbohaterskie miłością obsesyjną od pierwszego kontaktu z X-manami, a umówmy się, że tego typu produkcje są zdominowane przez męskie postacie. Nie rozumiem, dlaczego filmy o supermocach, ratowaniu świata, wybuchach, spektakularnych walkach osób w maskach i fascynujących kostiumach miało być targetowane nie przez opowiadaną historię, lecz płeć głównej postaci. Tym bardziej nie widzę powodu, by męska część publiczności mogła być niezadowolona wyłącznie przez taki szczegół. Chyba że film okaże się padaką, ale wtedy ja również nie będę zadowolona. W końcu to nie tak, że superbohaterki w swoich produkcjach prowadzą długie debaty na temat kosmetyków, naparzają złoczyńców lokówką lub rzucają w nich tamponami, a po wygranej przytulają się do pluszowego jednorożca (to zostawiłyśmy Deadpoolowi oraz Boomerangowi z "Suicide Squad"). Naprawdę!

Można powiedzieć, że produkcje o superbohaterach są lepsze od tych o superbohaterkach (w przypadku WW się nie zgodzę), ale to wynika z dwóch kwestii. Po pierwsze filmów i seriali o superbohaterkach jest nieporównywalnie mniej, więc jeśli porównuje się dajmy na to "Kobietę-Kot" do... właściwie czegokolwiek, to wychodzi słabo. Niestety podobnie jest z "Zieloną Latarnią", Hulkami, czy wieloma innymi nieudanymi produkcjami. One są zwyczajnie złe i nic nie da się na to poradzić. Po drugie chodzi o sposób, w jakich niegdyś były kreowane superbohaterki. Albo robiły za wyrozbierane obiekty seksualne, które dosłownie miauczały na ekranie, jednocześnie nie reprezentując sobą nic ponad własną seksualnością albo ukrywały się za pelerynką napakowanych mężczyzn. To było słabe ze strony twórców, bo albo nie chcieli albo nie potrafili stworzyć postaci, które mogłyby odnieść sukces. Optymistycznie zakładam, że po sukcesie Wonder Woman i długoletnią obecnością w MCU Czarnej Wdowy, Scarlet Witch i Gomory, a także serialowej Jessici, sytuacja superbohaterek zacznie się poprawiać, ponieważ scenarzyści i reżyserzy zaczynają dostrzegać, co się sprawdza, a które pomysły lepiej porzucić.




Post udostępniony przez Brie (@brielarson)

Niemniej z tego może wynikać wniosek, że skoro płeć postaci nie jest istotna, by film był dobry, to wcale nie potrzeba nam kobiet w pelerynkach. Długo byłam podobnego zdania. Ważne było dla mnie wyłącznie, by obejrzeć porządny film z ciekawą fabułą i dobrze wykreowanym bohaterem, ale byłam w błędzie. Nie wzięłam pod uwagę, fali hejtu i oburzenia, które rozlały się po internecie (i nie tylko), filmy z potężnymi kobietami zaczęły debiutować na wielkim ekranie. Optymistycznie założyłam, że skoro dla mnie płeć nie robi żadnej różnicy, to innym też nie będzie. Tak, bywam momentami okropnie naiwna, dlatego zdumiało mnie, jak wiele ludzi wierzy, że superbohater potrzebuje penisa do ratowania świata. Niemniej nie potrzebujemy superbohaterek wyłącznie jako narzędzia do walki z seksizmem. Skąd! Potrzebujemy więcej damskich reprezentantek w kinie superbohaterskmi, żeby małe dziewczynki przestały marzyć o zostaniu księżniczką Disneya! Okey, żartuję... albo i nie.

Wiecie co teraz powinniście zrobić, prawda?

Ps. Pytanie do Was: Jaka jest Wasza ulubiona superbohaterka i za co ją lubicie? Możecie podawać też te, które dotąd nie doczekały się filmowej adaptacji i chcielibyście, aby powstała. Tak, jak ja z zapartym tchem czekam na Gwenpool!
Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet!

Prześlij komentarz

0 Komentarze