Looking For Anything Specific?

Header Ads

Charmed, czyli magia, kiczowate potwory i guilty pleasure

Recenzja Charmed 2018

Ostatnio wyraźnym trendem w popkulturze jest rebootowanie kultowych produkcji, a The CW uparło się stać na czele tego wyścigu. Dostaliśmy już m.in. nową "Dynastię" i "Roswell", które jest tak złe, że w bólach przetrwałam pierwszy odcinek i nawet mój masochizm nie przekona mnie do kontynuowania. Jednak tym razem skupmy się na "Charmed", czyli nowej odsłonie "Czarodziejek".


Charmed vs Czarodziejki 

Jeśli oglądaliście serial, który debiutował na antenie pod koniec lat 90-tych, to powinniście kojarzyć główny motyw o siostrach, które nagle dowiadują się, że mają zaganianą siostrę, a w dodatku są czarownicami i to nie byle jakimi, bo Wybranymi, czyli potężną trójką obdarzoną mocą, dzięki której mają strzec świata przed demonami. No dobrze, to skoro to reboot, to co się zmieniło? Zacznijmy od podstaw, czyli bohaterek.


Maggie (Sarah Jeffery), czyli nasza Phoebe 2.0 jest słodka, choć nieco infantylna i z dnia na dzień odkrywa, że jest w stanie odczytywać myśli innych osób. Mel (Melonie Diaz), czyli Piper 2.0 jest najbardziej irytującą bohaterką, jaka kiedykolwiek przewinęła się w popkulturze, a jej talentem poza doprowadzaniem widzów do facepalmów i nieustannego przewracania oczami przez głupie teksty, zachowania, hiperfeminizm i wręcz niezdrową walkę o poprawność polityczną, jest zatrzymywanie czasu. Ostatnią z trójki, czyli skrzyżowaniem Pure z Paige, jest władająca telekinezą Macy (Madeleine Mantock), która po latach odkrywa, że ma dwie siostry. Gdy tylko drogi całej trójki się krzyżują i dziewczyny odkrywają swoje moce, zjawia się Harry (Rupert Evans), czyli ich whitelighter / duch światłości / Leo 2.0, który wyjaśnia im, jak ważną rolę muszą odegrać, by zapobiec nadciągającej apokalipsie. Tiaaaa... do tego jeszcze wrócę, bo ta apokalipsa to taka kpina, że będę musiała sobie nieco ulżyć, narzekając. Wcześniej jednak chciałabym nieco porównać obie wersje.

Jak widać, bohaterowie zostali zbudowani na szkieletach swoich poprzedników, ale to nie wszystko. Wiele motywów, które mieliśmy okazję zobaczyć w oryginalnej produkcji, zostało wykorzystanych ponownie, jak choćby romans z demonem i próby zwrócenia go na dobrą drogę. Nie powiem Wam, o którego bohatera chodzi (chociaż wybór jest niewielki), ale Cole 2.0 podobnie jak poprzednik podbił moje serduszko. Chyba zwyczajnie lubię demoniczne postacie, które walczą ze swoją mroczną stroną. Niemniej wiele wydarzeń jest względnie nowych. Nie specjalnie oryginalne, ale przynajmniej nie jest to odgrzewany kotlet sprzed 15 lat, którym moglibyście się zatruć, chociaż wciąż nie jest to jednoznaczne z tym, że danie nie jest trujące, bo trochę jest.

Tak wyglądałby Nocy Król, gdyby "Gra o Tron" była niskobudżetową produkcją z lat 90-tych.

Niestety "Charmed", podobnie jak "Roswell, w Nowym Meksyku" cierpi na przeładowanie poprawnością polityczną, która zamiast zmieniać świat na lepsze, powoduje, że czuje ciarki z zażenowania i znów trochę wstyd się przyznać do bycia feministką (dzięki za zły pijar Mel!). Na całe szczęście najmocniej odczuwalne jest to w pierwszych odcinkach, a gdy twórcy już wykrzyczeli wszystkie naszpikowane ulteratolerancją teksty, trochę wyluzowali. Niemniej jeśli sądzicie, że to przez to będzie Was łapać najmocniejszy cringe, to nie. Na tym polu rządzą kiczowate potwory i kiepskie efekty specjalne. Poważnie... gdyby nie wcześniej wspomniana hiperpoprawność polityczna, to nie szłoby się zorientować która wersja "Czarodziejek" jest tą wcześniejszą.

Jednak teraz napiszę coś, do czego raczej wstyd się przyznać, ale odczuwałam dziwną przyjemność z oglądania parady niewydarzonych potworów stworzonych w paincie. Pierwszy przypominał psa z "Gęsiej skórki", drugi to upośledzone dziecko Nocnego Króla z Jackiem Frostem, a kolejny przypominał mi bardziej Samarę z "The Ring", niż poważnego zwiastuna apokalipsy. I tak się w sumie zaczęłam zastanawiać, czy przypadkiem twórcy nie próbowali w nieporadny sposób nawiązać do innych dzieł popkultury, bo nie dość, że te ich pożal się Thorze, potwory przypominały kiepskie podróbki najbardziej rozpoznawalnych czarnych charakterów (Ekhm... tam nawet Venom pełzał po wentylacji), to w dodatku Czarodziejki machały różdżką gwizdniętą prosto z anime "Czarodziejka z Księżyca". Serio, patrzcie:

Nawiązania popkulturowe w Charmed 2018
Pssyt, Maggie! Trzeba powiedzieć "Ukarzę Cię w imieniu Księżyca", żeby zadziałało!

Może właśnie przez to ten zeszłoroczny debiut kojarzył mi się z "Legacies", choć akurat w przypadku tego drugiego Julie Plec umiejętnie posługiwała się nawiązaniami do popkultury i folkloru. W "Charmed" wyszło to tak przypadkowo, jakby to mimo wszystko był efekt słabego budżetu i pomysłów niskich lotów. I wiecie co? Podobało mi się (tylko przez obejrzenie masy Kiczowatych Horrorów jestem przyzwyczajona do gorszych gniotów). Pomimo marnego budżetu i związanych z tym efektów, słabego scenariusza, beznadziejnej gry aktorskiej i najgorszej roli kobiecej w serialu, jaka kiedykolwiek została odegrana (o tobie mowa Mel!), "Charmed" oglądałam z przyjemnością. Stało się moim cotygodniowym guilty pleasure i coś czuję, że nie zrezygnuję z niego przy kolejnym sezonie. Co prawda ma dwie zalety - Cola 2.0 i klimat typowy dla seriali The CW, ale to wciąż za mało, by uznać go choćby przyzwoitą produkcją. Tylko jak widać po mnie, czasami są złe seriale, które okazują się świetną rozrywką.

Na fanpage'u decydujecie o tym, jakie tytuły będą recenzowane, a przy okazji jest więcej opinii o serialach!

Ps. A jakie jest Wasze najbardziej zawstydzające serialowe guilty pleasure?

Prześlij komentarz

0 Komentarze