Serial "Jane the Virgin" dobiegł końca, a mnie przyszło się zmierzyć z próbą zrecenzowania pięciu sezonów, na które składa się łącznie 100 odcinków, z czego każdy ma całą masę zwrotów akcji momentami bardziej szalonych od halucynacji w "Happy!". Dlatego skupcie się, bo nakreślenie fabuły jest wyzwaniem!
Już po samym tytule możecie się domyślić, że nasza tytułowa bohaterka Jane Gloriana Villanueva (Gina Rodriguez) jest dziewicą. W młodości straumatyzowana przez swoją Abuelę (Ivonne Coll), która brutalnie zmięła na jej oczach biały kwiat i straszyła Bogiem, Jane postanowiła poczekać z seksem, aż do nocy poślubnej. Problem w tym, że w czasie wizyty kontrolnej jej pijana ginekolog zamiast badań dokonała sztucznego zapłodnienia nasieniem swojego brata Rafaela (Justin Baldoni), który tak się składa, jest właścielem hotelu Mirabella i jednocześnie szefem Jane. Nadążacie? Dobrze, to lecimy dalej. Żebyście nie myśleli, że to początek dziwacznej historii miłosnej (okey, faktycznie trochę tak, ale dajcie mi skończyć to zdanie!), gdzie bohaterowie, którzy niebawem zostaną rodzicami, momentalnie rzucą się sobie w ramiona. To oczywiście musi być bardziej skomplikowane, bo Rafael jest mężem Petry (Yael Grobglas), a Jane jest w szczęśliwym związku z mężczyzną idealnym - Michaelem (Brett Dier), który tak się składa, przeprowadza dochodzenie w sprawie morderstwa popełnionego we wcześniej wspomnianym hotelu.
I to w przybliżeniu fabuła jedynie pierwszego odcinka. Później mamy śluby, morderstwa, amnezję, siostry bliźniaczki, problemy z urzędem imigracyjnym, porwania, szaloną mistrzynię zbrodni, która najprawdopodobniej jest zaginioną córką Houdiniego i profesjonalnej charakteryzatorki. Innymi słowy, cuda na kiju i wszelkie możliwe zagrywki z telenowel zostały wyciśnięte do ostatniej kropli i to w najbardziej absurdalnie uroczy sposób, który powinien Was bez problemu bawić, wzruszać i zachwycać domieszką realizmu magicznego. Chyba uprzedziłam fakty, skoro już na tym etapie zachwalam, ale cóż... spoiler: oglądanie Jane the Virgin szalenie mnie bawiło!
Gdy cztery lata temu stacja The CW zaczęła emitować "Jane the Virgin" będący luźną adaptacją wenezuelskiej telenoweli Juana la Virgen (w Polsce bardziej znany jest nasz rodzimy remake "Majka"), byłam sceptycznie nastawiona. W końcu wiecie... to na bazie telenoweli, a jak powszechnie wiadomo telenowela to dość skomplikowany gatunek, który w pewien sposób w moim odczuciu miały już swój amerykański odpowiednik - opery mydlane. Spolszczanie telenowel, jak wspomniana "Majka", też raczej nie trafiało w mój gust. A jednak The CW zamiast obdzierać telenowelę z jej latynoskich korzeni, postanowiło stworzyć serial naszpikowany najczęstszymi motywami i duszą gatunku, co dało zdumiewający efekt. Z jednej strony akcja dzieje się we współczesnych realiach Stanów Zjednoczonych, a z drugiej w większości bohaterowie mają latynoskie pochodzenie. Trzy pokolenia kobiet z rodziny Villanueva przez lata z zapartym tchem siadały przed telewizorem, by obejrzeć kolejny odcinek telenoweli, a jednocześnie same stały się jej bohaterkami. Każda z nich przeżywa swoje szalone historie, romanse i dramaty. A w tym wszystkim wisienką na torcie jest narrator, który jest bijącym sercem tej produkcji.
Szczerze mówiąc, jestem pozytywnie zaskoczona, jak dobrze im to wyszło. Zachowali idealną równowagę między serialem a telenowelą, jednocześnie sprawnie grając na emocjach widzów, gdy jedna scena potrafi być przepełniona smutkiem, by zaraz bawić do łez. Najważniejsze jest jednak to, że w przeciwieństwie do nowszych produkcji tej samej stacji, "Jane the Virgin" jest po prostu dobrą rozrywką, która łączy w sobie zarówno przerysowane wątki, jak i te poruszające ważne tematy społeczne społeczności latynoskiej i polityki USA, lecz nie w sposób nachalny a ludzki. Wybaczcie, ale jak dla mnie teksty z "Roswell: New Mexico" czy z "Charmed" momentami są tak obrzydliwie sztuczne i wywołują przewracanie oczami, że ciężko zdzierżyć. Za to "Jane..." nie krzyczy, "Jane..." pokazuje, co osobiście uważam za znacznie lepszy sposób przekonywania nieprzekonanych.
Może to też przez to, że produkcja powstała w najlepszych czasach The CW, gdy ich produkcje naprawdę wychodziły poza ramy? Obecnie panuje opinia, że seriale The CW są słabe i wtórne, ale przypomnijmy sobie, że to właśnie oni odpowiadają za "The 100", "Reign", czy "iZombie", a każde z nich w okresie powstawania było czymś niezwykle oryginalnym.
Jesteśmy na etapie, na którym serial powinnam podsumować i zdecydować, czy Wam polecić, ale jak widzicie, robię to już od paru akapitów. Prawda jest taka, że po 100 odcinkach i tysiącach zwrotów akcji i szalonych pomysłach scenarzystów, ciężko jest mi podsumować ten serial. Dzieje się w nim tyle, że najdrobniejsza wzmianka nawet z pierwszych odcinków byłaby niesamowitym spoilerem, który zepsuje Wam zabawę, dlatego zamiast lecieć typowym schematem recenzji, podrzucę Wam jeszcze kilka powodów, dla których powinniście się zainteresować tą produkcją.
Przede wszystkim zawsze świetnie ogląda się seriale, w których aktorzy dobrze bawią się na planie, a widać, że cała obsada czerpie radość z grania. Pewnie poniekąd to zachęciło wiele gwiazd jak Bruno Mars czy Britney Spears, do udziału w występie gościnnym. Ponadto postacie, chociaż często karykaturalne, mają głęboko zarysowany szkic i są dobrze przedstawione. Stąd też wynika podział na teamy w trójkącie miłosnym. Podczas emisji serialu z ciekawością przyglądałam się fandomowi, który podzielił się niemal po równo na dwa obozy. Jeden shipował Jane z Michealem, drugi z Rafaelem. A ja stałam sobie pośrodku, bo rozumiem oba teamy. Z Rafaelem miałam burzliwą historię, bo momentami miałam go za drania lub tchórza, ale ostatecznie rozumiem, że stał się dla Jane rodziną, bo jak ojciec jej dziecka miałby być kimś obcym. Przy okazji nie oszukujmy się, Raf też momentami jest niesamowicie wspierający i łatwo mu kibicować, skoro oglądamy całą jego relację z Jane od momentu ich poznania. Z kolei Micheal to facet idealny, miłość od pierwszego wejrzenia Jane i osoba, która zna i akceptuje ją w pełni. Kurcze, świetnie ogląda się relacje... ba! Romans bohaterów, który w nie ma w sobie za grosz patologii i opiera się na bezwarunkowym oddaniu i wsparciu.
Obie te relacje, zresztą jak również wszystkie pozostałe oraz sami bohaterowie i show zmienia się z odcinka na odcinek, sezonu na sezon. Ewoluje, a jednocześnie zachowuje swój format, co jest ogromnym plusem. Fabuła jest zajmująca, zabawna, urocza, wzruszająca i smutna, ale także ma przekaz. Jasne, ma wady. Wszystko je ma. I też pewnie nie wszystkim ten tytuł przypadnie do gustu, jednak czułaby się źle, gdybym nie dała Wam znać, że gdzieś tam w odmętach internetu (konkretnie na Netflixie) czeka na Was amerykańska wersja telenoweli, którą świetnie się ogląda.
Ps. A teraz zdradźcie mi sekret: Jaką telenowelę oglądaliście w młodości? Nie oszukujmy się, że żadną, bo niegdyś triumfowały w telewizji, jak dzisiejsze nieszczęsne paradokumenty.
Już po samym tytule możecie się domyślić, że nasza tytułowa bohaterka Jane Gloriana Villanueva (Gina Rodriguez) jest dziewicą. W młodości straumatyzowana przez swoją Abuelę (Ivonne Coll), która brutalnie zmięła na jej oczach biały kwiat i straszyła Bogiem, Jane postanowiła poczekać z seksem, aż do nocy poślubnej. Problem w tym, że w czasie wizyty kontrolnej jej pijana ginekolog zamiast badań dokonała sztucznego zapłodnienia nasieniem swojego brata Rafaela (Justin Baldoni), który tak się składa, jest właścielem hotelu Mirabella i jednocześnie szefem Jane. Nadążacie? Dobrze, to lecimy dalej. Żebyście nie myśleli, że to początek dziwacznej historii miłosnej (okey, faktycznie trochę tak, ale dajcie mi skończyć to zdanie!), gdzie bohaterowie, którzy niebawem zostaną rodzicami, momentalnie rzucą się sobie w ramiona. To oczywiście musi być bardziej skomplikowane, bo Rafael jest mężem Petry (Yael Grobglas), a Jane jest w szczęśliwym związku z mężczyzną idealnym - Michaelem (Brett Dier), który tak się składa, przeprowadza dochodzenie w sprawie morderstwa popełnionego we wcześniej wspomnianym hotelu.
I to w przybliżeniu fabuła jedynie pierwszego odcinka. Później mamy śluby, morderstwa, amnezję, siostry bliźniaczki, problemy z urzędem imigracyjnym, porwania, szaloną mistrzynię zbrodni, która najprawdopodobniej jest zaginioną córką Houdiniego i profesjonalnej charakteryzatorki. Innymi słowy, cuda na kiju i wszelkie możliwe zagrywki z telenowel zostały wyciśnięte do ostatniej kropli i to w najbardziej absurdalnie uroczy sposób, który powinien Was bez problemu bawić, wzruszać i zachwycać domieszką realizmu magicznego. Chyba uprzedziłam fakty, skoro już na tym etapie zachwalam, ale cóż... spoiler: oglądanie Jane the Virgin szalenie mnie bawiło!
Gdy cztery lata temu stacja The CW zaczęła emitować "Jane the Virgin" będący luźną adaptacją wenezuelskiej telenoweli Juana la Virgen (w Polsce bardziej znany jest nasz rodzimy remake "Majka"), byłam sceptycznie nastawiona. W końcu wiecie... to na bazie telenoweli, a jak powszechnie wiadomo telenowela to dość skomplikowany gatunek, który w pewien sposób w moim odczuciu miały już swój amerykański odpowiednik - opery mydlane. Spolszczanie telenowel, jak wspomniana "Majka", też raczej nie trafiało w mój gust. A jednak The CW zamiast obdzierać telenowelę z jej latynoskich korzeni, postanowiło stworzyć serial naszpikowany najczęstszymi motywami i duszą gatunku, co dało zdumiewający efekt. Z jednej strony akcja dzieje się we współczesnych realiach Stanów Zjednoczonych, a z drugiej w większości bohaterowie mają latynoskie pochodzenie. Trzy pokolenia kobiet z rodziny Villanueva przez lata z zapartym tchem siadały przed telewizorem, by obejrzeć kolejny odcinek telenoweli, a jednocześnie same stały się jej bohaterkami. Każda z nich przeżywa swoje szalone historie, romanse i dramaty. A w tym wszystkim wisienką na torcie jest narrator, który jest bijącym sercem tej produkcji.
Szczerze mówiąc, jestem pozytywnie zaskoczona, jak dobrze im to wyszło. Zachowali idealną równowagę między serialem a telenowelą, jednocześnie sprawnie grając na emocjach widzów, gdy jedna scena potrafi być przepełniona smutkiem, by zaraz bawić do łez. Najważniejsze jest jednak to, że w przeciwieństwie do nowszych produkcji tej samej stacji, "Jane the Virgin" jest po prostu dobrą rozrywką, która łączy w sobie zarówno przerysowane wątki, jak i te poruszające ważne tematy społeczne społeczności latynoskiej i polityki USA, lecz nie w sposób nachalny a ludzki. Wybaczcie, ale jak dla mnie teksty z "Roswell: New Mexico" czy z "Charmed" momentami są tak obrzydliwie sztuczne i wywołują przewracanie oczami, że ciężko zdzierżyć. Za to "Jane..." nie krzyczy, "Jane..." pokazuje, co osobiście uważam za znacznie lepszy sposób przekonywania nieprzekonanych.
Może to też przez to, że produkcja powstała w najlepszych czasach The CW, gdy ich produkcje naprawdę wychodziły poza ramy? Obecnie panuje opinia, że seriale The CW są słabe i wtórne, ale przypomnijmy sobie, że to właśnie oni odpowiadają za "The 100", "Reign", czy "iZombie", a każde z nich w okresie powstawania było czymś niezwykle oryginalnym.
Jesteśmy na etapie, na którym serial powinnam podsumować i zdecydować, czy Wam polecić, ale jak widzicie, robię to już od paru akapitów. Prawda jest taka, że po 100 odcinkach i tysiącach zwrotów akcji i szalonych pomysłach scenarzystów, ciężko jest mi podsumować ten serial. Dzieje się w nim tyle, że najdrobniejsza wzmianka nawet z pierwszych odcinków byłaby niesamowitym spoilerem, który zepsuje Wam zabawę, dlatego zamiast lecieć typowym schematem recenzji, podrzucę Wam jeszcze kilka powodów, dla których powinniście się zainteresować tą produkcją.
Przede wszystkim zawsze świetnie ogląda się seriale, w których aktorzy dobrze bawią się na planie, a widać, że cała obsada czerpie radość z grania. Pewnie poniekąd to zachęciło wiele gwiazd jak Bruno Mars czy Britney Spears, do udziału w występie gościnnym. Ponadto postacie, chociaż często karykaturalne, mają głęboko zarysowany szkic i są dobrze przedstawione. Stąd też wynika podział na teamy w trójkącie miłosnym. Podczas emisji serialu z ciekawością przyglądałam się fandomowi, który podzielił się niemal po równo na dwa obozy. Jeden shipował Jane z Michealem, drugi z Rafaelem. A ja stałam sobie pośrodku, bo rozumiem oba teamy. Z Rafaelem miałam burzliwą historię, bo momentami miałam go za drania lub tchórza, ale ostatecznie rozumiem, że stał się dla Jane rodziną, bo jak ojciec jej dziecka miałby być kimś obcym. Przy okazji nie oszukujmy się, Raf też momentami jest niesamowicie wspierający i łatwo mu kibicować, skoro oglądamy całą jego relację z Jane od momentu ich poznania. Z kolei Micheal to facet idealny, miłość od pierwszego wejrzenia Jane i osoba, która zna i akceptuje ją w pełni. Kurcze, świetnie ogląda się relacje... ba! Romans bohaterów, który w nie ma w sobie za grosz patologii i opiera się na bezwarunkowym oddaniu i wsparciu.
Obie te relacje, zresztą jak również wszystkie pozostałe oraz sami bohaterowie i show zmienia się z odcinka na odcinek, sezonu na sezon. Ewoluje, a jednocześnie zachowuje swój format, co jest ogromnym plusem. Fabuła jest zajmująca, zabawna, urocza, wzruszająca i smutna, ale także ma przekaz. Jasne, ma wady. Wszystko je ma. I też pewnie nie wszystkim ten tytuł przypadnie do gustu, jednak czułaby się źle, gdybym nie dała Wam znać, że gdzieś tam w odmętach internetu (konkretnie na Netflixie) czeka na Was amerykańska wersja telenoweli, którą świetnie się ogląda.
Pssyt! Na fanpage'u jest zazwyczaj więcej o serialach, więc wiecie, co musicie zrobić!
Ps. A teraz zdradźcie mi sekret: Jaką telenowelę oglądaliście w młodości? Nie oszukujmy się, że żadną, bo niegdyś triumfowały w telewizji, jak dzisiejsze nieszczęsne paradokumenty.
0 Komentarze