Sporo czasu upłynęło od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałam, że Ian Somerhalder został producentem wykonawczym kolejnego serialu o wampirach. Po roli Damona Salvatore w "Pamiętnikach Wampirów" nadszedł czas, by stanąć po drugiej stronie barykady w wampirzych wojnach, dlatego gdy Netflix w końcu sprezentował nam "V-Wars" nawet nie pomyślałam, że coś mogłoby pójść źle.
Serial zaczyna się od przemówienia dr Luthera Swanna (Ian Somerhalder) na temat zagrożeń, jakie może pociągnąć za sobą topnienie lodowców, w tym między innymi fakt, że ludzkość zostanie narażona na działanie wirusów, które zamarzły tysiące lat temu i od tego czasu pozostawały uśpione. Zaraz po wystąpieniu do doktoraDamona Luthera przychodzi człowiek, który wysyła go do placówki badawczej na Antarktydzie (przypadek?), a ten zamiast pozwolić się tam przetransportować, postanawia wyciągnąć swojego najlepszego przyjaciela, Michaela Fayne'a (Adrian Holmes) na wycieczkę (bo przecież powszechnie wiadomo, że bogacze mogą wchodzić do każdej placówki badawczej ot tak, jeśli tylko dotrą do niej na własną rękę). Na miejscu okazuje się, że wszyscy zniknęli i pozostała po nich tylko próbka niebezpiecznej substancji, przez którą oboje zostali zamknięci w kwarantannie. Zatrzymajmy się tu na chwilę, abyście w pełni zrozumieli, z jakim typem serialu mamy do czynienia.
Mamy w kwarantannie dwóch mężczyzn, którzy byli narażeni na działanie nieznanej substancji (przypomnę dla jasności, że z placówki, w której zaginął personel!), a jeden z nich jest naukowcem wygłaszającym prelekcje na temat zagrożeń związanych z nieznanymi wirusami z lodowców. To jasne, prawda? Jak przechodzą kwarantanne? Jeden z nich nagle zachorował i wyzdrowiał. Drugi nie wykazał żadnych niepokojących symptomów, ale za to nagle znacząco poprawił mu się refleks, a normalne jedzenie wydawało mu się paskudne. Zgadniecie, co się stało? Wypuszczono ich ot tak bez przeprowadzenia należytych badań zarówno na nich, jak i nad substancją. Z takim serialem mamy właśnie do czynienia! Zaskoczę chyba nikogo, jeśli powiem, że jeden z nich okazał się pacjentem zero roznoszącym chorobę zmieniającą ludzi w wampiry, a drugi wykazał się odpornością. Co dalej? Cóż... rząd się nie popisał i większość ludzi zachowywała się, jakby miała poziom IQ podobny do Homera Simpsona.
Są ludzie, którzy powiedzieliby mi, że nie powinnam szukać sensu w serialu o wampirach, ale tych ludzi zwyczajnie nie lubimy, więc nie będziemy ich słuchać. Wiecie dlaczego? Ponieważ właśnie ten brak logiki i niespójności pokazują, że scenariusz ma dziury i jest zwyczajnie kiepski. To boli, tym bardziej że scenarzyści (nie czytałam komiksu, więc właściwie nie jestem pewna, czy to ich powinnam obwiniać, ale mieli szansę poprawić błędy w razie czego) pokusili się o zabawę w pseudonaukowe mamrotanie, bo wirusy i priony to jednak nie to samo (swoją drogą polecam przeczytać Popkulturowe przyczyny wybuchu zombie apokalipsy, gdzie wyjaśniałam pokrótce tę różnicę i sposoby zarażania się inną fantastyczną chorobą). Między innymi dlatego nie zamierzam pochylać się nad sposobami zarażania się, a tym bardziej analizą genów, bo przez przypadek mógłby mnie szlag trafić. Za to sam wampiryzm jako zaraźliwa choroba mógłby być ciekawą koncepcją, gdyby nie fakt, że już to widzieliśmy. The Strain czy The Passage to tylko pierwsze przykłady, które przychodzą mi do głowy, ale jestem zwolennikiem starego dobrego legendarnego podejścia do przemiany.
Nie mówię, że "V-Wars" jest złym serialem, bo da się go obejrzeć, jeśli leci w tle, i tylko od czasu do czasu człowiek się złapie za głowę. Zwyczajnie jestem rozczarowana, bo spodziewałam się czegoś lepszego. Umówmy się, że jedyne, co mogę dobrego powiedzieć o "V-Wars" to to, że gra w nim Ian Somerhalder. Niby spoko, ale równie dobrze można przejrzeć sobie jego intagrama i mniej czasu nam to zajmie. Zresztą skoro przy aktorach jesteśmy, to znalazłam tam jeszcze kilka znajomych twarzy w tym między innymi Laurę Vandervoort w roli Mili, wcześniej znaną jako Elena z "Bitten" (okey, jej dorobek aktorski jest znacznie większy) i muszę przyznać, że miałam wrażenie, że oglądam tę samą postać, więc aktorsko też różnie się tutaj spisywano.
Po prawdzie najlepsza minuta serialu to ostatnia minuta finału. Nie tylko dlatego, że Ian jest bez koszulki. Po prostu drugi sezon zapowiada się bardziej ekscytująco. Jakby w końcu rzeczywiście miała nadejść tytułowa wojna, bo to, co widzieliśmy dotychczas, rozgrywało się głównie za kulisami ulic miast - w tajnych placówkach, rezydencji senatorskiej, czy leśnych chatkach. Przy okazji lub może właśnie przez to miałam wrażenie, że nastroje społeczne to jakaś kpina. Problem w tym, że chyba niewielu po obejrzeniu pierwszego sezonu będzie gotowych kontynuować tę wampirzą przygodę. Trochę to smutne, że dostaliśmy kolejną netflixowską papkę, która nie smakuje dobrze.
Serial zaczyna się od przemówienia dr Luthera Swanna (Ian Somerhalder) na temat zagrożeń, jakie może pociągnąć za sobą topnienie lodowców, w tym między innymi fakt, że ludzkość zostanie narażona na działanie wirusów, które zamarzły tysiące lat temu i od tego czasu pozostawały uśpione. Zaraz po wystąpieniu do doktora
Mamy w kwarantannie dwóch mężczyzn, którzy byli narażeni na działanie nieznanej substancji (przypomnę dla jasności, że z placówki, w której zaginął personel!), a jeden z nich jest naukowcem wygłaszającym prelekcje na temat zagrożeń związanych z nieznanymi wirusami z lodowców. To jasne, prawda? Jak przechodzą kwarantanne? Jeden z nich nagle zachorował i wyzdrowiał. Drugi nie wykazał żadnych niepokojących symptomów, ale za to nagle znacząco poprawił mu się refleks, a normalne jedzenie wydawało mu się paskudne. Zgadniecie, co się stało? Wypuszczono ich ot tak bez przeprowadzenia należytych badań zarówno na nich, jak i nad substancją. Z takim serialem mamy właśnie do czynienia! Zaskoczę chyba nikogo, jeśli powiem, że jeden z nich okazał się pacjentem zero roznoszącym chorobę zmieniającą ludzi w wampiry, a drugi wykazał się odpornością. Co dalej? Cóż... rząd się nie popisał i większość ludzi zachowywała się, jakby miała poziom IQ podobny do Homera Simpsona.
Są ludzie, którzy powiedzieliby mi, że nie powinnam szukać sensu w serialu o wampirach, ale tych ludzi zwyczajnie nie lubimy, więc nie będziemy ich słuchać. Wiecie dlaczego? Ponieważ właśnie ten brak logiki i niespójności pokazują, że scenariusz ma dziury i jest zwyczajnie kiepski. To boli, tym bardziej że scenarzyści (nie czytałam komiksu, więc właściwie nie jestem pewna, czy to ich powinnam obwiniać, ale mieli szansę poprawić błędy w razie czego) pokusili się o zabawę w pseudonaukowe mamrotanie, bo wirusy i priony to jednak nie to samo (swoją drogą polecam przeczytać Popkulturowe przyczyny wybuchu zombie apokalipsy, gdzie wyjaśniałam pokrótce tę różnicę i sposoby zarażania się inną fantastyczną chorobą). Między innymi dlatego nie zamierzam pochylać się nad sposobami zarażania się, a tym bardziej analizą genów, bo przez przypadek mógłby mnie szlag trafić. Za to sam wampiryzm jako zaraźliwa choroba mógłby być ciekawą koncepcją, gdyby nie fakt, że już to widzieliśmy. The Strain czy The Passage to tylko pierwsze przykłady, które przychodzą mi do głowy, ale jestem zwolennikiem starego dobrego legendarnego podejścia do przemiany.
Gdyby ktoś się zastanawiał, jak ewoluują wampiry. Po lewej V-Wars a po prawej Pamiętniki Wampirów. |
Nie mówię, że "V-Wars" jest złym serialem, bo da się go obejrzeć, jeśli leci w tle, i tylko od czasu do czasu człowiek się złapie za głowę. Zwyczajnie jestem rozczarowana, bo spodziewałam się czegoś lepszego. Umówmy się, że jedyne, co mogę dobrego powiedzieć o "V-Wars" to to, że gra w nim Ian Somerhalder. Niby spoko, ale równie dobrze można przejrzeć sobie jego intagrama i mniej czasu nam to zajmie. Zresztą skoro przy aktorach jesteśmy, to znalazłam tam jeszcze kilka znajomych twarzy w tym między innymi Laurę Vandervoort w roli Mili, wcześniej znaną jako Elena z "Bitten" (okey, jej dorobek aktorski jest znacznie większy) i muszę przyznać, że miałam wrażenie, że oglądam tę samą postać, więc aktorsko też różnie się tutaj spisywano.
Po prawdzie najlepsza minuta serialu to ostatnia minuta finału. Nie tylko dlatego, że Ian jest bez koszulki. Po prostu drugi sezon zapowiada się bardziej ekscytująco. Jakby w końcu rzeczywiście miała nadejść tytułowa wojna, bo to, co widzieliśmy dotychczas, rozgrywało się głównie za kulisami ulic miast - w tajnych placówkach, rezydencji senatorskiej, czy leśnych chatkach. Przy okazji lub może właśnie przez to miałam wrażenie, że nastroje społeczne to jakaś kpina. Problem w tym, że chyba niewielu po obejrzeniu pierwszego sezonu będzie gotowych kontynuować tę wampirzą przygodę. Trochę to smutne, że dostaliśmy kolejną netflixowską papkę, która nie smakuje dobrze.
Pssssyt! Po kliknięciu Lubię to, traficie do miejsca, gdzie częściej marudzę o serialach i nie tylko!
0 Komentarze