"Wojna makowa" pod każdym względem jest książką, której się nie spodziewałam. Zaskakiwało mnie dosłownie wszystko - od złożoności fabuły, przez ilość wątków, które jakimś cudem ogarniałam bez problemu, po dość nietypową odsłonę magii, czy raczej szamanizmu. Przede wszystkim jednak do tej pory trudno mi uwierzyć, że jest to literacki debiut Rebecci F. Kuang. Wy też nie uwierzycie.
Nikan jest krajem, w którym wojny toczyły się wojny, niż panował pokój i choć Rin przyszło dorastać w czasach kruchego rozejmu, to życie dziewczyny będącej sierotą wojenną nie należało do łatwych. Nastolatka zbuntowała się, gdy dowiedziała się, że zaplanowano ją wydać za mąż (nie muszę dodawać, że wybranek nie był pięknym młodzieńcem, którego uroda pozwoliłaby, choć na moment zapomnieć, że zastępcza rodzina sprzedawała ją za wpływy, prawda?) i zrobiła co w jej mocy, by dostać się na najbardziej prestiżową akademię, która przygotowywała uczniów na nadchodzącą wojnę.
Jeśli ten niesamowicie oszczędny w słowach opis fabuły nie przekonuje Was do przeczytania tej książki, to wcale się nie dziwię, ale jednocześnie jestem przekonana, że zmienicie zdanie, gdy dojdziecie do ostatniej kropki, którą postawię. Prawda jest taka, że "Wojna makowa", choć jest jedynie pierwszą częścią trylogii, rozgrywającą się na przełomie wielu lat i łączy w sobie akcję, którą spokojnie można byłoby rozłożyć na kilka tomów. Trudno ją opisać bez narażania Was na spoilery, więc napiszę tak: mamy w niej do czynienia z Rin, która z sieroty wojennej zmienia się w adeptkę mocno odstającą od reszty uczniów. Mamy tu lata nauki, mamy wybuch wojny i jej zakończenie. Przy czym każdy z tych etapów został dobrze skonstruowany. To dość nietypowe, gdy weźmiemy pod uwagę, że nie dość, że ta jedna książka zawiera w sobie więcej akcji, niż cała seria o Harrym Potterze.
Po tytule łatwo odgadnąć, że książka mocno skupia się na zawiłościach wojny. Podobało mi się, w jak zgrabny i ciekawy sposób Rebecca F. Kuang wplotła w swoją historię "Sztukę wojenną" Sun Zi, choć ostatecznie to nie taktyka przeważa szale, lecz siła. A skoro o sile mowa, porozmawiajmy o magii pochodzącej od bogów. Spotkałam się już z wieloma książkami fantasy traktujących o wojnie doprawionej magią, lecz po raz pierwszy nie był to typowy system magiczny, lecz dar dla wybranych - szamanów, którzy są gotowi oddać się bogom. Przy czym warto zaznaczyć, że akcja rozgrywa się w świecie, w którym sceptyczne społeczeństwo uznaje zarówno magię, jak i bogów za naiwne historyjki, w które wierzą tylko dzieci. To dość odświeżające, chociaż wątek bóstw okazał się dla mnie zbyt chaotyczny i skomplikowany. Może to po części wynikać z tego, że mitologie azjatyckie znacząco różnią się od europejskich i zwyczajnie nie mam podstaw, które pomogłyby mi to zrozumieć.
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, jak bardzo lub czy w ogóle fantasy osadzone we wschodnich klimatach różni się o tych budowanych na zachodnią modłę? Powiedziałabym, że w przypadku "Wojny makowej" różnice są, a zarazem ich nie ma, bo pomimo tego, że czuć tam azjatycki klimat, to wciąż świat osadzony w epoce przypominającej nasze średniowiecze, gdzie bronie palne czy rozwinięta technologia zwyczajnie nie istnieją, nie jest niczym nowym dla gatunku. Świat budowany od podstaw przez autora i tak możemy poznać wyłącznie dzięki jego słowom, a te nie zawierały skomplikowanych terminów przeznaczonych wyłącznie dla wtajemniczonych. Skąd! Nawet nazwiska i imiona bohaterów były zaskakująco łatwe do zapamiętania, co raczej przy c-dramach stanowi wyzwanie.
Jeszcze przed przeczytaniem "Wojny makowej" byłam świadoma, że autorka nawiązuje do historii swojego kraju. Niestety historia Chin nie jest moim konikiem, lecz moment, w którym zrozumiałam, że wydarzenia z Golyn Niis są oparte na masakrze nankińskiej... chyba nie jestem w stanie wyrazić słowami, co ta świadomość zrobiła z moim mózgiem. Wolałabym wierzyć, że taki poziom okrucieństwa można spotkać jedynie w ponurych wizjach pisarzy (i to wyłącznie najkreatywniejszej garstki), bo żaden człowiek nie byłby w stanie się czegoś takiego dopuścić. Bo czymś zupełnie innym jest przeczytać o jednej z największych zbrodni dokonanej przez armię japońską w książce historycznej, a czymś zupełnie innym poznanie obrazu tej rzezi w powieści. Umówmy się, że to autorzy beletrystyka rozbudzają wyobraźnie. Dlatego przygotujcie się, że "Wojna makowa" jest książką, która momentami może Wami wstrząsnąć oraz która nie pozostawia niedomówień w kwestii tego, jak wygląda wojna.
Niemniej, jak wspominałam, znajomość historii Chin nie jest moją mocną stroną, więc wierzę, że ci z Was, którzy mają o niej większe pojęcie, będą mogli docenić ją bardziej. Z kolei ci, którzy podobnie jak ja mają braki, nie powinni poważnie ucierpieć podczas czytania. Bądź co bądź "Wojna makowa" zalicza się do fantastyki, a autorka metodycznie wprowadza nas w wykreowany przez siebie świat. Nie przeczę, skomplikowany i pełen szczegółów, ale jednocześnie nie miała większych problemów z przyswajaniem podawanej przez niej wiedzy. Nie gubiłam się w postaciach, czy wydarzeniach, co jest dość zaskakujące przy tak złożonej fabule.
Najprawdopodobniej wynikało to częściowo z faktu, że przez karty powieści prowadzi nas Rin, dla której wszystko jest niemal równą nowością, jak dla czytelników. W dodatku sama bohaterka, choć narwana i uparta, ma większe jaja, niż wszyscy mężczyźni w Nikan. Osobiście uważam niektóre jej wybory za autodestrukcyjne, ale z drugiej strony walcząc o przetrwanie w świecie przesiąkniętym niesprawiedliwością i brutalnością, trudno byłoby jej przeżyć, zachowując bierność. Najważniejsze jednak jest to, że ta dziewczyna nie jest wybrańcem, któremu wszystko podaje się na tacy. Zapracowała na każdy kolejny dzień swojego życia i każdy oddech. Dawno nie miałam okazji przeczytać historii tak walecznej postaci, która może liczyć wyłącznie na siebie. Rewelacja!
Wspomniałabym o pozostałych postaciach, ale zamiast tego dam Wam radę: nie przyzwyczajajcie się do nich. Osobiście mam nadzieję, że w "Republice Smoka" przynajmniej jedna z nich powróci.
Moja opinia o książce jest, aż nazbyt oczywista, ale i tak napiszę: "Wojna makowa" jest rewelacyjną książką i w pełni zasługuje na Waszą uwagę. Rewelacyjna główna bohaterka, moce i zapomniani bogowie, bogaty w szczegóły świat i drobiazgowo zaplanowana fabuła, to tylko część zalet tej książki. Wierzcie mi, będziecie zaskoczeni, jakie to dobre! Cytując Pettera V. Bretta "Nominacje do mnóstwa nagród nie wzięły się znikąd". To wręcz nierealne, że debiut może być tak dobry... i może odrobinę przykre, bo chętnie wzięłabym się od razu za kolejną książkę Rebecci F. Kuang, zamiast czekać na wydanie kolejnego tomu Wojen Makowych.
Nikan jest krajem, w którym wojny toczyły się wojny, niż panował pokój i choć Rin przyszło dorastać w czasach kruchego rozejmu, to życie dziewczyny będącej sierotą wojenną nie należało do łatwych. Nastolatka zbuntowała się, gdy dowiedziała się, że zaplanowano ją wydać za mąż (nie muszę dodawać, że wybranek nie był pięknym młodzieńcem, którego uroda pozwoliłaby, choć na moment zapomnieć, że zastępcza rodzina sprzedawała ją za wpływy, prawda?) i zrobiła co w jej mocy, by dostać się na najbardziej prestiżową akademię, która przygotowywała uczniów na nadchodzącą wojnę.
Jeśli ten niesamowicie oszczędny w słowach opis fabuły nie przekonuje Was do przeczytania tej książki, to wcale się nie dziwię, ale jednocześnie jestem przekonana, że zmienicie zdanie, gdy dojdziecie do ostatniej kropki, którą postawię. Prawda jest taka, że "Wojna makowa", choć jest jedynie pierwszą częścią trylogii, rozgrywającą się na przełomie wielu lat i łączy w sobie akcję, którą spokojnie można byłoby rozłożyć na kilka tomów. Trudno ją opisać bez narażania Was na spoilery, więc napiszę tak: mamy w niej do czynienia z Rin, która z sieroty wojennej zmienia się w adeptkę mocno odstającą od reszty uczniów. Mamy tu lata nauki, mamy wybuch wojny i jej zakończenie. Przy czym każdy z tych etapów został dobrze skonstruowany. To dość nietypowe, gdy weźmiemy pod uwagę, że nie dość, że ta jedna książka zawiera w sobie więcej akcji, niż cała seria o Harrym Potterze.
Po tytule łatwo odgadnąć, że książka mocno skupia się na zawiłościach wojny. Podobało mi się, w jak zgrabny i ciekawy sposób Rebecca F. Kuang wplotła w swoją historię "Sztukę wojenną" Sun Zi, choć ostatecznie to nie taktyka przeważa szale, lecz siła. A skoro o sile mowa, porozmawiajmy o magii pochodzącej od bogów. Spotkałam się już z wieloma książkami fantasy traktujących o wojnie doprawionej magią, lecz po raz pierwszy nie był to typowy system magiczny, lecz dar dla wybranych - szamanów, którzy są gotowi oddać się bogom. Przy czym warto zaznaczyć, że akcja rozgrywa się w świecie, w którym sceptyczne społeczeństwo uznaje zarówno magię, jak i bogów za naiwne historyjki, w które wierzą tylko dzieci. To dość odświeżające, chociaż wątek bóstw okazał się dla mnie zbyt chaotyczny i skomplikowany. Może to po części wynikać z tego, że mitologie azjatyckie znacząco różnią się od europejskich i zwyczajnie nie mam podstaw, które pomogłyby mi to zrozumieć.
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie, jak bardzo lub czy w ogóle fantasy osadzone we wschodnich klimatach różni się o tych budowanych na zachodnią modłę? Powiedziałabym, że w przypadku "Wojny makowej" różnice są, a zarazem ich nie ma, bo pomimo tego, że czuć tam azjatycki klimat, to wciąż świat osadzony w epoce przypominającej nasze średniowiecze, gdzie bronie palne czy rozwinięta technologia zwyczajnie nie istnieją, nie jest niczym nowym dla gatunku. Świat budowany od podstaw przez autora i tak możemy poznać wyłącznie dzięki jego słowom, a te nie zawierały skomplikowanych terminów przeznaczonych wyłącznie dla wtajemniczonych. Skąd! Nawet nazwiska i imiona bohaterów były zaskakująco łatwe do zapamiętania, co raczej przy c-dramach stanowi wyzwanie.
"Tak po prostu się dzieje, kiedy przedstawiciele jednej rasy dochodzą do wniosku, że życie innej rasy nie stanowi żadnej wartości"
Jeszcze przed przeczytaniem "Wojny makowej" byłam świadoma, że autorka nawiązuje do historii swojego kraju. Niestety historia Chin nie jest moim konikiem, lecz moment, w którym zrozumiałam, że wydarzenia z Golyn Niis są oparte na masakrze nankińskiej... chyba nie jestem w stanie wyrazić słowami, co ta świadomość zrobiła z moim mózgiem. Wolałabym wierzyć, że taki poziom okrucieństwa można spotkać jedynie w ponurych wizjach pisarzy (i to wyłącznie najkreatywniejszej garstki), bo żaden człowiek nie byłby w stanie się czegoś takiego dopuścić. Bo czymś zupełnie innym jest przeczytać o jednej z największych zbrodni dokonanej przez armię japońską w książce historycznej, a czymś zupełnie innym poznanie obrazu tej rzezi w powieści. Umówmy się, że to autorzy beletrystyka rozbudzają wyobraźnie. Dlatego przygotujcie się, że "Wojna makowa" jest książką, która momentami może Wami wstrząsnąć oraz która nie pozostawia niedomówień w kwestii tego, jak wygląda wojna.
Niemniej, jak wspominałam, znajomość historii Chin nie jest moją mocną stroną, więc wierzę, że ci z Was, którzy mają o niej większe pojęcie, będą mogli docenić ją bardziej. Z kolei ci, którzy podobnie jak ja mają braki, nie powinni poważnie ucierpieć podczas czytania. Bądź co bądź "Wojna makowa" zalicza się do fantastyki, a autorka metodycznie wprowadza nas w wykreowany przez siebie świat. Nie przeczę, skomplikowany i pełen szczegółów, ale jednocześnie nie miała większych problemów z przyswajaniem podawanej przez niej wiedzy. Nie gubiłam się w postaciach, czy wydarzeniach, co jest dość zaskakujące przy tak złożonej fabule.
Najprawdopodobniej wynikało to częściowo z faktu, że przez karty powieści prowadzi nas Rin, dla której wszystko jest niemal równą nowością, jak dla czytelników. W dodatku sama bohaterka, choć narwana i uparta, ma większe jaja, niż wszyscy mężczyźni w Nikan. Osobiście uważam niektóre jej wybory za autodestrukcyjne, ale z drugiej strony walcząc o przetrwanie w świecie przesiąkniętym niesprawiedliwością i brutalnością, trudno byłoby jej przeżyć, zachowując bierność. Najważniejsze jednak jest to, że ta dziewczyna nie jest wybrańcem, któremu wszystko podaje się na tacy. Zapracowała na każdy kolejny dzień swojego życia i każdy oddech. Dawno nie miałam okazji przeczytać historii tak walecznej postaci, która może liczyć wyłącznie na siebie. Rewelacja!
Wspomniałabym o pozostałych postaciach, ale zamiast tego dam Wam radę: nie przyzwyczajajcie się do nich. Osobiście mam nadzieję, że w "Republice Smoka" przynajmniej jedna z nich powróci.
Moja opinia o książce jest, aż nazbyt oczywista, ale i tak napiszę: "Wojna makowa" jest rewelacyjną książką i w pełni zasługuje na Waszą uwagę. Rewelacyjna główna bohaterka, moce i zapomniani bogowie, bogaty w szczegóły świat i drobiazgowo zaplanowana fabuła, to tylko część zalet tej książki. Wierzcie mi, będziecie zaskoczeni, jakie to dobre! Cytując Pettera V. Bretta "Nominacje do mnóstwa nagród nie wzięły się znikąd". To wręcz nierealne, że debiut może być tak dobry... i może odrobinę przykre, bo chętnie wzięłabym się od razu za kolejną książkę Rebecci F. Kuang, zamiast czekać na wydanie kolejnego tomu Wojen Makowych.
Pssssyt! Po kliknięciu Lubię to, każdy Wasz wtorek będzie Wtorkiem Azjatyckim!
0 Komentarze