Rozleniwiłam się. Od dłuższego czasu, zamiast szukać seriali, które rzeczywiście chciałabym obejrzeć i byłyby warte mojego czasu, idę na łatwiznę i odpalam to, co pojawia się w proponowanych na stronie głównej Netflixa. Niestety większość z tych produkcji (zwłaszcza gdy są produkowane przez wcześniej wspomnianego) jest niskich lotów i zmienia mój mózg w papkę. Na szczęście w ich ofercie wciąż są pochowane skarby ze starych dobrych czasów, gdy amerykanie potrafili kręcić seriale, przy których z ekscytacją gapię się w ekran i czuję, że za tym, co widzę, kryją się sprytni scenarzyści. Jednym z takich seriali jest "Black Sails", czy tam jak kto woli - "Piraci".
Wszystkie serialowe wątki krążą wokół Nassau, stolicy wysypy New Providence, do której przybijają statki pod czarną banderą, by sprzedawać skradzione towary i w spokoju oddać się rozrywce na lądzie. W końcu nawet piraci chcą mieć miejsce, w którym mogą bezpiecznie opuścić kotwice, i do którego nie sięga władza angielskiego króla, ani definiowana przez niego cywilizacja. Może nie byłoby z tym większego problemu, gdyby nie trzy kwestie. Po pierwsze New Providence teoretycznie jest kolonią brytyjską, więc nikomu nie uśmiecha się jej oddawać. Po drugie piraci są uznawani za hostis humani generis tj. wrogów całej ludzkości i każdy anglik ryczy z radochy, gdy wiesza się ich na szubienicach. A po trzecie piraci nie mają pirackiego króla, który by ich zjednoczył, więc każdy z nich dba o własne interesy i ma inne zdanie na temat tego, czym jest dla niego Nassau. To wszystko doprowadza do wielu krwawych konfliktów, zatopionych statków i skarbów przechodzących z rąk do rąk. Zatrzymajmy się na chwilę przy właścicielach tych rąk.
Teoretycznie głównym bohaterem jest kapitan James Flint (Toby Stephens) - rewelacyjny taktyk i bezwzględny przywódca, który ani na moment nie traci celu z oczu, nawet jeśli przysłania go krew jego własnych ludzi. Muszę przyznać, że nie jestem jego największą fanką. Po części przez jego brak sentymentów względem załogi i przyjaciół, a po części dlatego, że ten serial jest przepełniony postaciami tak barwnymi i spektakularnymi, że skradli tyle mojej sympatii, że dla Flinta zwyczajnie zabrakło. Nie będę ukrywać, że moim ulubieńcem jest kapitan Charles Vane. Tak już jest, że gdy widzę na ekranie Zacha McGowana, śledzę tylko jego ruchy, bo wiem, że każda scena z nim powstała dla mojej uciechy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dla Zacha McGowana specjalnie pisze się silne postacie drugoplanowe działające w szarej strefie - silne i bezwzględne, ale czyniące zło z dobrego powodu. Dobrego dla niego. Jeśli widzieliście go w roli Roana z "The 100", to wiecie, co mam na myśli.
Ogromną zaletą "Black Sails" są również silne postacie kobiece - od zarządzającej kupieckim miastem Eleanor Guthrie (Hannah New) przez waleczną piratkę Anne Bonny (Clara Paget) po Max, której jednym zdaniem opisać nie potrafię. Niezależnie od tego, czy je lubimy, czy nienawidzimy, nie możemy zaprzeczyć, że to one rządzą piratami i na bloga! Mają na to czasami tak genialne metody, że aż miło się patrzy.
W tym momencie warto wspomnieć, że fabuła serialu jest fikcyjna, choć część postaci zdecydowanie zapisała się w naszej historii, nawet jeśli ich losy były nieco rozbieżne z tym, co widzimy na ekranie. Przykładem może być tu choćby Anne Boony, Jack Rackham i Czarnobrody. Pozostali albo zostali dodani przez twórców "Black Sails", albo zostali zaczerpnięci z powieści "Złoto z Porto Bello" A.D. Howdena Smitham czyli prequelu "Wyspy skarbów" autorstwa Roberta Louisa Stevensona, na której motywach luźno oparto serial.
Nawet nie wiecie, jak brakowało mi serialu, który łączyłby w sobie brutalność i podstępne intrygi, które w połączeniu doprowadzają wielkich do upadku i wynoszą na piedestał ludzi, których najmniej byście się spodziewali. "Black Sails" taki właśnie jest. Łączy w sobie scenariusz napisany przez sprytnych, niegubiących wątku ludzi (jaka to ostatnio rzadkość!) z rewelacyjną grą aktorską, którą wzbogaca tło Bahamów. Zdradzę Wam jeszcze, że choć bohaterowie zręcznie unikają śmierci raz za razem, to w końcu widzimy kres większości z nich. Statki płoną, toną, ludzie krwawią, wiszą i giną. Innymi słowy, kawał dobrej produkcji!
Co ciekawe, teraz się zachwycam, ale prawda jest taka, że miałam do "Piratów" dwa podejścia. Pierwszy raz obejrzałam pierwszy sezon tuż po jego emisji w 2014 roku i jakoś nie czułam potrzeby powrotu, gdy pojawił się drugi. Tym razem mając pod ręką wszystkie cztery sezony na Netflixie, było znacznie lepiej. Pierwszy przeleciał w tle i specjalnie się na nim nie skupiałam, a pozostałe sezony przykuły mnie do ekranu i praktycznie je zmaratonowałam. Cóż... głupia byłam, ale na szczęście również uparta, więc teraz mogę napisać: "Black Sails" jest świetne i z entuzjazmem go Wam wpycham.
Ps. Pirackie Lato uznaję za rozpoczęte! Jeśli macie jakiekolwiek sugestie na temat tego, co powinno się w nim znaleźć, piszcie śmiało.
Wszystkie serialowe wątki krążą wokół Nassau, stolicy wysypy New Providence, do której przybijają statki pod czarną banderą, by sprzedawać skradzione towary i w spokoju oddać się rozrywce na lądzie. W końcu nawet piraci chcą mieć miejsce, w którym mogą bezpiecznie opuścić kotwice, i do którego nie sięga władza angielskiego króla, ani definiowana przez niego cywilizacja. Może nie byłoby z tym większego problemu, gdyby nie trzy kwestie. Po pierwsze New Providence teoretycznie jest kolonią brytyjską, więc nikomu nie uśmiecha się jej oddawać. Po drugie piraci są uznawani za hostis humani generis tj. wrogów całej ludzkości i każdy anglik ryczy z radochy, gdy wiesza się ich na szubienicach. A po trzecie piraci nie mają pirackiego króla, który by ich zjednoczył, więc każdy z nich dba o własne interesy i ma inne zdanie na temat tego, czym jest dla niego Nassau. To wszystko doprowadza do wielu krwawych konfliktów, zatopionych statków i skarbów przechodzących z rąk do rąk. Zatrzymajmy się na chwilę przy właścicielach tych rąk.
Teoretycznie głównym bohaterem jest kapitan James Flint (Toby Stephens) - rewelacyjny taktyk i bezwzględny przywódca, który ani na moment nie traci celu z oczu, nawet jeśli przysłania go krew jego własnych ludzi. Muszę przyznać, że nie jestem jego największą fanką. Po części przez jego brak sentymentów względem załogi i przyjaciół, a po części dlatego, że ten serial jest przepełniony postaciami tak barwnymi i spektakularnymi, że skradli tyle mojej sympatii, że dla Flinta zwyczajnie zabrakło. Nie będę ukrywać, że moim ulubieńcem jest kapitan Charles Vane. Tak już jest, że gdy widzę na ekranie Zacha McGowana, śledzę tylko jego ruchy, bo wiem, że każda scena z nim powstała dla mojej uciechy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dla Zacha McGowana specjalnie pisze się silne postacie drugoplanowe działające w szarej strefie - silne i bezwzględne, ale czyniące zło z dobrego powodu. Dobrego dla niego. Jeśli widzieliście go w roli Roana z "The 100", to wiecie, co mam na myśli.
Ogromną zaletą "Black Sails" są również silne postacie kobiece - od zarządzającej kupieckim miastem Eleanor Guthrie (Hannah New) przez waleczną piratkę Anne Bonny (Clara Paget) po Max, której jednym zdaniem opisać nie potrafię. Niezależnie od tego, czy je lubimy, czy nienawidzimy, nie możemy zaprzeczyć, że to one rządzą piratami i na bloga! Mają na to czasami tak genialne metody, że aż miło się patrzy.
W tym momencie warto wspomnieć, że fabuła serialu jest fikcyjna, choć część postaci zdecydowanie zapisała się w naszej historii, nawet jeśli ich losy były nieco rozbieżne z tym, co widzimy na ekranie. Przykładem może być tu choćby Anne Boony, Jack Rackham i Czarnobrody. Pozostali albo zostali dodani przez twórców "Black Sails", albo zostali zaczerpnięci z powieści "Złoto z Porto Bello" A.D. Howdena Smitham czyli prequelu "Wyspy skarbów" autorstwa Roberta Louisa Stevensona, na której motywach luźno oparto serial.
Nawet nie wiecie, jak brakowało mi serialu, który łączyłby w sobie brutalność i podstępne intrygi, które w połączeniu doprowadzają wielkich do upadku i wynoszą na piedestał ludzi, których najmniej byście się spodziewali. "Black Sails" taki właśnie jest. Łączy w sobie scenariusz napisany przez sprytnych, niegubiących wątku ludzi (jaka to ostatnio rzadkość!) z rewelacyjną grą aktorską, którą wzbogaca tło Bahamów. Zdradzę Wam jeszcze, że choć bohaterowie zręcznie unikają śmierci raz za razem, to w końcu widzimy kres większości z nich. Statki płoną, toną, ludzie krwawią, wiszą i giną. Innymi słowy, kawał dobrej produkcji!
Co ciekawe, teraz się zachwycam, ale prawda jest taka, że miałam do "Piratów" dwa podejścia. Pierwszy raz obejrzałam pierwszy sezon tuż po jego emisji w 2014 roku i jakoś nie czułam potrzeby powrotu, gdy pojawił się drugi. Tym razem mając pod ręką wszystkie cztery sezony na Netflixie, było znacznie lepiej. Pierwszy przeleciał w tle i specjalnie się na nim nie skupiałam, a pozostałe sezony przykuły mnie do ekranu i praktycznie je zmaratonowałam. Cóż... głupia byłam, ale na szczęście również uparta, więc teraz mogę napisać: "Black Sails" jest świetne i z entuzjazmem go Wam wpycham.
Pssssyt! Po kliknięciu Lubię to, traficie do miejsca, gdzie częściej marudzę o serialach i nie tylko!
Ps. Pirackie Lato uznaję za rozpoczęte! Jeśli macie jakiekolwiek sugestie na temat tego, co powinno się w nim znaleźć, piszcie śmiało.
0 Komentarze