Witajcie na 10 Głodowych Igrzyskach! W "Balladzie Ptaków i Węży" Suzanne Collins powróciła do serii "Igrzysk Śmierci", lecz tym razem to nie Katniss Everdeen jest główną bohaterką, lecz jej nemezis - Coriolanus Snow, który w przyszłości będzie rządził żelazną ręką całym Panem!
Mroczne Dni, które przyniosły cierpienie całemu Panem i zakończyły się klęską Rebeliantów i podpisaniem Traktatu o Zdradzie, młody Coriolanus z trudem podtrzymuje legendę o wielkości rodu Snow. Wojna zabrała mu ojca i matkę, a zniszczenie Trzynastego Dystryktu równało się z puszczeniem z dymem całego majątku, przez co nawet dekadę po wojnie osierocony Corio klepie biedę i pewnie dawno umarłby z głodu, gdyby Akademia, do której uczęszcza, nie zapewniała swoim uczniom wyżywienia i mundurków. Sytuacja jest dla niego dodatkowo utrudniona przez to, że od Snowa oczekuje się wiele, a jedyną szansą na poprawienie swojej sytuacji jest skończenie szkoły, otrzymanie pełnego stypendium na studiach, a w przyszłości dobrej pracy, dzięki wciąż wyrabianym kontaktom, które znikną, gdy jeśli nie uda mu się podtrzymać kłamstwa. Czy to brzmi jak opis negatywnej postaci?
Mam spory problem z postacią Coriolanusa. Z jednej strony wiem, że wyrośnie na największego złoczyńcę głównej trylogii (chociaż i tak uważam, że inne postacie, w tym również te uznawane za pozytywne, dopuściły się gorszych rzeczy), a i w "Balladzie Ptaków i Węży" trudno nazwać go pozytywnym bohaterem, jednak z drugiej strony nazywanie go złym również jest sporą przesadą. Nie chcę Wam spoilerować, więc postaram się to wyjaśnić ogólnikowo. Życiowa sytuacja Corio, jak zdążyliście już zauważyć, nie była zbyt wesoła, a rzeczywistość wokół niego również do różowych nie należała - Panem jest złym miejscem do życia nie tylko dla ludzi z Dystryktów, ale także dla mieszkańców Kapitolu. W dodatku pani doktor psychopatka wybrała sobie naszego bohatera na królika doświadczalnego. W takich okolicznościach inteligentny chłopak, a umówmy się, że Snow do takich należy, doskonale zdawał sobie sprawę, że najmniejszy błąd będzie go drogo kosztował, więc nie bardzo miał możliwość bycia nieskazitelnym idealistą.
A skoro o nieskazitelnych idealistach mowa, to dostaliśmy jeszcze jednego bohatera, któremu warto się przyjrzeć - Sejanusa Plintha. Śmiało możemy go określić przeciwieństwem Corio pod każdym względem. Dzieciak o dobrym sercu i ptasim móżdżku, który zamiast rodowodu ma pieniądze. Za bardzo cenię Suzanne Collins, by napisać, że stworzyła tę postać, żebyśmy ją polubili, bo to po prostu niewykonalne. Sejanus postał dla równowagi i kontrastu, a sama Collins zapewne na jego przykładzie chciała pokazać, co się dzieje z ludźmi o czystym sercu w przegniłym świecie. Niemniej sama podczas czytania miałam w głowie jedynie, że Sejanus istnieje wyłącznie po to, by wpędzać Coria w problemy, a mnie irytować. [Spoiler] Parząc na toksyczną więź, która połączyła go z młodym Snowem i to, co przez niego Corio musiał robić, powinno wystarczyć, by udowodnić, że nasz główny bohater nie jest zły. On zwyczajnie musi radzić sobie z bajzlem, który pozostali narobili wokół niego. Jeśli ktokolwiek z Was uzna Sejanusa za dobrego człowieka i zapłacze nad jego losem, to chciałabym przypomnieć, że jego infantylność i skrajna nieodpowiedzialność zawsze narażała na niebezpieczeństwo bliskich mu ludzi. Dobro należy czynić, ale nie wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo inaczej narobi się więcej szkód, niż mogłoby to przynieść korzyści. Zresztą czy trupy, które padły po rebelianckiej stronie pod koniec książki, są winą właśnie tego dobrego samarytanina?
Wróćmy jednak do fabuły, bo moralność Snowa odciągnęła mnie od tematu, a przecież czekają na nas 10 Głodowe Igrzyska, w których chłopak odegrał sporą rolę. Można byłoby pomyśleć, że po dekadzie urządzenia krwawej jatki na arenie, Kapitol będzie miał już ładnie wszystko ograne i będziemy mogli przeczytać o widowisku podobnym do 74 i 75 Głodowych Igrzysk. Nic bardziej mylnego! Organizatorzy nad niczym nie panują. Nie potrafią nawet zaciągnąć ludzi przed ekrany, ani utrzymać trybutów przy życiu, aż wyślą ich na arenę. Wydają się tak nieudolni lub niezainteresowani, że gdyby nie pomoc nastolatków, Igrzyska najpewniej wcale by się nie odbyły. A skoro o nastolatkach mowa, to właśnie dwudziestu czterech uczniów z najbardziej wpływowych kapitolskich rodzin zostało ogłoszonych mentorami trybutów, a Snowowi trafiła się... zgadniecie? Tak, naprawdę chodzi o dziewczynę z Dwunastki! Lucy Gray. I damm! Ta dziewczyna ma w sobie tyle przebiegłości i wdzięku, że można stracić dla niej głowę!
Snow i dziewczyna z Dwunastki, która od Dożynek przykuła uwagę całego Kapitolu, to jedynie początek podobieństw preqelu i oryginalnej trylogii. To, co się dzieje od momentu, gdy ją wybrano to taka powtórka z rozrywki, że momentami brakowało mi słów. Jeśli w ten sposób Suzanne Collins mrugała do czytelników, to musiało jej się zaciąć oko, bo innego wytłumaczenia nie widzę. Widzicie, kocham "Igrzyska Śmierci". To moja ulubiona książka i ulubiona seria, ale na bloga! Naprawdę chciałam podejść do "Ballady..." jak do oddzielnego tworu, jakby był napisany nim padła ostatnia kropka w "Kosogłosie", ale po prostu się nie dała. Tych nawiązań i podobieństw było momentami tak dużo i chwilami były wplatane tak bardzo na siłę, że zaczynałam się już czuć dziwnie, a krótka wzmianka o niesympatycznej sprzedawczyni z piekarni w Dwunastym Dystrykcie przelała szalę. Z drugiej strony były też nawiązania, które były strzałem w dziesiątkę, jak choćby geneza słynnej już piosenki "Drzewo Wisielców". Rewelacja, bo to po prostu typowa cecha prequelu!
Innym dobrym zagraniem było zrobienie ze Snowa głównej postaci, bo zarówno książka, jak i sam bohater zyskują dodatkową warstwę, gdy przy każdej scenie nasze mózgi porównują aktualne wydarzenia z przyszłymi, o których czytaliśmy w przeszłości. Porównanie tych dwóch obrazów powoduje swędzenie pod czaszką, które w końcu kiełkuje w prostą myśl, że nasze postrzeganie historii zależy od strony, która ją nam przedstawia i z którą sympatyzujemy. Dlatego też jestem olbrzymie ciekawa, jak będą postrzegać Corio osoby, które jeszcze nie miały okazji przeczytać "Igrzysk Śmierci".
Tak się rozpisałam, a i tak wciąż mi mało i czuję, że ciężko będzie mi się powstrzymać przed wyklikaniem kolejnego tekstu, tym razem skupiającego się wyłącznie na próbach odpowiedzenia na pytanie, czy Snow jest złoczyńcą (edit: Nie powstrzymałam się, więc możecie już o tym przeczytać, klikając w link). Niemniej na tę wypadałoby się już skupić na ocenie samej książki i muszę przyznać, że "Ballada Ptaków i Węży" jest naprawdę dobrą, ciekawą i przede wszystkim wciągającą książką, którą można omawiać przez pryzmat wielu zagadnień, a nawet zmieniła mój sposób postrzegania samej trylogii. Niestety równocześnie uważam, że jest znacznie słabsza od wcześniejszych książek w cyklu i mam co do niej mieszane uczucia. Dużym minusem jest fakt, że tym razem Collins nie udało się mnie doprowadzić do łez, ani nawet wzbudzić głębszych emocji, a uważałam ją za mistrzynię pod tym względem. Za minus uważam również brak schematu, do którego się przyzwyczaiłam, a także opis walki na arenie, który chyba był najsłabszą częścią. Niemniej wciąż będę powtarzać, że nawet jeśli "Balladzie..." daleko do "Igrzysk...", to wciąż znacznie wyprzedza książki, które nie zostały napisane przez Suzanne Collins, więc możecie czytać śmiało!
Ps. Z prequelowych smaczków, co podobało Wam się najbardziej? Mnie zaintrygowały dalsze losy Tigris, bo wszyscy wiemy, jak skończyła.
Mroczne Dni, które przyniosły cierpienie całemu Panem i zakończyły się klęską Rebeliantów i podpisaniem Traktatu o Zdradzie, młody Coriolanus z trudem podtrzymuje legendę o wielkości rodu Snow. Wojna zabrała mu ojca i matkę, a zniszczenie Trzynastego Dystryktu równało się z puszczeniem z dymem całego majątku, przez co nawet dekadę po wojnie osierocony Corio klepie biedę i pewnie dawno umarłby z głodu, gdyby Akademia, do której uczęszcza, nie zapewniała swoim uczniom wyżywienia i mundurków. Sytuacja jest dla niego dodatkowo utrudniona przez to, że od Snowa oczekuje się wiele, a jedyną szansą na poprawienie swojej sytuacji jest skończenie szkoły, otrzymanie pełnego stypendium na studiach, a w przyszłości dobrej pracy, dzięki wciąż wyrabianym kontaktom, które znikną, gdy jeśli nie uda mu się podtrzymać kłamstwa. Czy to brzmi jak opis negatywnej postaci?
"Niby istota ludzka, ale zezwierzęcona. Może i bystra, ale na niższym poziomie ewolucji. Stanowiła element bezkształtnej masy nieszczęsnych, barbarzyńskich stworów, które krążyły na obrzeżach świadomości Coriolanusa"
Mam spory problem z postacią Coriolanusa. Z jednej strony wiem, że wyrośnie na największego złoczyńcę głównej trylogii (chociaż i tak uważam, że inne postacie, w tym również te uznawane za pozytywne, dopuściły się gorszych rzeczy), a i w "Balladzie Ptaków i Węży" trudno nazwać go pozytywnym bohaterem, jednak z drugiej strony nazywanie go złym również jest sporą przesadą. Nie chcę Wam spoilerować, więc postaram się to wyjaśnić ogólnikowo. Życiowa sytuacja Corio, jak zdążyliście już zauważyć, nie była zbyt wesoła, a rzeczywistość wokół niego również do różowych nie należała - Panem jest złym miejscem do życia nie tylko dla ludzi z Dystryktów, ale także dla mieszkańców Kapitolu. W dodatku pani doktor psychopatka wybrała sobie naszego bohatera na królika doświadczalnego. W takich okolicznościach inteligentny chłopak, a umówmy się, że Snow do takich należy, doskonale zdawał sobie sprawę, że najmniejszy błąd będzie go drogo kosztował, więc nie bardzo miał możliwość bycia nieskazitelnym idealistą.
A skoro o nieskazitelnych idealistach mowa, to dostaliśmy jeszcze jednego bohatera, któremu warto się przyjrzeć - Sejanusa Plintha. Śmiało możemy go określić przeciwieństwem Corio pod każdym względem. Dzieciak o dobrym sercu i ptasim móżdżku, który zamiast rodowodu ma pieniądze. Za bardzo cenię Suzanne Collins, by napisać, że stworzyła tę postać, żebyśmy ją polubili, bo to po prostu niewykonalne. Sejanus postał dla równowagi i kontrastu, a sama Collins zapewne na jego przykładzie chciała pokazać, co się dzieje z ludźmi o czystym sercu w przegniłym świecie. Niemniej sama podczas czytania miałam w głowie jedynie, że Sejanus istnieje wyłącznie po to, by wpędzać Coria w problemy, a mnie irytować. [Spoiler] Parząc na toksyczną więź, która połączyła go z młodym Snowem i to, co przez niego Corio musiał robić, powinno wystarczyć, by udowodnić, że nasz główny bohater nie jest zły. On zwyczajnie musi radzić sobie z bajzlem, który pozostali narobili wokół niego. Jeśli ktokolwiek z Was uzna Sejanusa za dobrego człowieka i zapłacze nad jego losem, to chciałabym przypomnieć, że jego infantylność i skrajna nieodpowiedzialność zawsze narażała na niebezpieczeństwo bliskich mu ludzi. Dobro należy czynić, ale nie wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo inaczej narobi się więcej szkód, niż mogłoby to przynieść korzyści. Zresztą czy trupy, które padły po rebelianckiej stronie pod koniec książki, są winą właśnie tego dobrego samarytanina?
Wróćmy jednak do fabuły, bo moralność Snowa odciągnęła mnie od tematu, a przecież czekają na nas 10 Głodowe Igrzyska, w których chłopak odegrał sporą rolę. Można byłoby pomyśleć, że po dekadzie urządzenia krwawej jatki na arenie, Kapitol będzie miał już ładnie wszystko ograne i będziemy mogli przeczytać o widowisku podobnym do 74 i 75 Głodowych Igrzysk. Nic bardziej mylnego! Organizatorzy nad niczym nie panują. Nie potrafią nawet zaciągnąć ludzi przed ekrany, ani utrzymać trybutów przy życiu, aż wyślą ich na arenę. Wydają się tak nieudolni lub niezainteresowani, że gdyby nie pomoc nastolatków, Igrzyska najpewniej wcale by się nie odbyły. A skoro o nastolatkach mowa, to właśnie dwudziestu czterech uczniów z najbardziej wpływowych kapitolskich rodzin zostało ogłoszonych mentorami trybutów, a Snowowi trafiła się... zgadniecie? Tak, naprawdę chodzi o dziewczynę z Dwunastki! Lucy Gray. I damm! Ta dziewczyna ma w sobie tyle przebiegłości i wdzięku, że można stracić dla niej głowę!
"Przedstawienie trwa, dopóki kosogłos nie zaśpiewa"
Snow i dziewczyna z Dwunastki, która od Dożynek przykuła uwagę całego Kapitolu, to jedynie początek podobieństw preqelu i oryginalnej trylogii. To, co się dzieje od momentu, gdy ją wybrano to taka powtórka z rozrywki, że momentami brakowało mi słów. Jeśli w ten sposób Suzanne Collins mrugała do czytelników, to musiało jej się zaciąć oko, bo innego wytłumaczenia nie widzę. Widzicie, kocham "Igrzyska Śmierci". To moja ulubiona książka i ulubiona seria, ale na bloga! Naprawdę chciałam podejść do "Ballady..." jak do oddzielnego tworu, jakby był napisany nim padła ostatnia kropka w "Kosogłosie", ale po prostu się nie dała. Tych nawiązań i podobieństw było momentami tak dużo i chwilami były wplatane tak bardzo na siłę, że zaczynałam się już czuć dziwnie, a krótka wzmianka o niesympatycznej sprzedawczyni z piekarni w Dwunastym Dystrykcie przelała szalę. Z drugiej strony były też nawiązania, które były strzałem w dziesiątkę, jak choćby geneza słynnej już piosenki "Drzewo Wisielców". Rewelacja, bo to po prostu typowa cecha prequelu!
Innym dobrym zagraniem było zrobienie ze Snowa głównej postaci, bo zarówno książka, jak i sam bohater zyskują dodatkową warstwę, gdy przy każdej scenie nasze mózgi porównują aktualne wydarzenia z przyszłymi, o których czytaliśmy w przeszłości. Porównanie tych dwóch obrazów powoduje swędzenie pod czaszką, które w końcu kiełkuje w prostą myśl, że nasze postrzeganie historii zależy od strony, która ją nam przedstawia i z którą sympatyzujemy. Dlatego też jestem olbrzymie ciekawa, jak będą postrzegać Corio osoby, które jeszcze nie miały okazji przeczytać "Igrzysk Śmierci".
Tak się rozpisałam, a i tak wciąż mi mało i czuję, że ciężko będzie mi się powstrzymać przed wyklikaniem kolejnego tekstu, tym razem skupiającego się wyłącznie na próbach odpowiedzenia na pytanie, czy Snow jest złoczyńcą (edit: Nie powstrzymałam się, więc możecie już o tym przeczytać, klikając w link). Niemniej na tę wypadałoby się już skupić na ocenie samej książki i muszę przyznać, że "Ballada Ptaków i Węży" jest naprawdę dobrą, ciekawą i przede wszystkim wciągającą książką, którą można omawiać przez pryzmat wielu zagadnień, a nawet zmieniła mój sposób postrzegania samej trylogii. Niestety równocześnie uważam, że jest znacznie słabsza od wcześniejszych książek w cyklu i mam co do niej mieszane uczucia. Dużym minusem jest fakt, że tym razem Collins nie udało się mnie doprowadzić do łez, ani nawet wzbudzić głębszych emocji, a uważałam ją za mistrzynię pod tym względem. Za minus uważam również brak schematu, do którego się przyzwyczaiłam, a także opis walki na arenie, który chyba był najsłabszą częścią. Niemniej wciąż będę powtarzać, że nawet jeśli "Balladzie..." daleko do "Igrzysk...", to wciąż znacznie wyprzedza książki, które nie zostały napisane przez Suzanne Collins, więc możecie czytać śmiało!
Pssssyt! Po kliknięciu Lubię to, traficie do miejsca, do którego codziennie dostarczam nowe treści!
Niech los zawsze Wam sprzyja!
0 Komentarze