Fakt, że oryginalny "Dom z Papieru" stał się światowym fenomenem, jest niepodważalny! Ten tytuł zdecydowanie zapisze się dużymi literami w historii popkultury, i chociaż zakończono już emisję hiszpańskiego serialu, to koreański remake dopiero wystartował i znając Netflixa, wiele kartek oderwanych z kalendarza trafi do kosza, nim zobaczymy finał. Na tę chwilę na platformie jest dostępnych 6 pierwszych odcinków, jednak myślę, że to wystarczy, by móc zacząć porównywać obie produkcje.
Zacznijmy od tła, które w oryginalnej wersji praktycznie nie istnieje (lub nie wyłapałam). Mamy współczesną Hiszpanię i ósemkę rabusiów, którzy pod przywództwem Profesora wkraczają do narodowej mennicy, by zacząć spektakularny napad. Koreańska wersja jest pod tym względem bardziej rozbudowana. Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której Północna i Południowa Korea podejmują kroki do ponownego zjednoczenia się w jeden naród poprzez zawarcie unii gospodarczej i wprowadzenie wspólnej waluty. Dość szybko okazuje się, że ta utopijna wizja dla zwykłych obywateli (zwłaszcza z Północy, którzy kapitalizm znali tylko z opowieści) przypomina bardziej dystopię. Ci, którzy mieli pieniądze, zarobili jeszcze więcej, a ci, którzy ich nie mieli, wciąż ich nie mają i z trudem odnajdują się w nowej rzeczywistości. Dobrym przykładem jest tu Lee Hong Dan (Jeon Jong-Seo), czyli nasza przyszła Tokio, którą poznajemy jako podwójną ARMY - z jednej strony fanka BTS, a z drugiej członkinię armii Północy. Dziewczyna po otwarciu granic rusza na Południe, by spełnić swój "koreański sen", a ten zmienia się w koszmar, przez który jest bliska odebrania sobie życia.
Oczywiście hiszpańska wersja też w pewnym momencie pokazuje nam szerszy cel Profesora, lecz na tym etapie, na którym zatrzymała się koreańska, w tej ostatniej jest od zwyczajnie bardziej klarowny i właściwy, a przez to kibicuję im mocniej, gdy dokonują napadu na Wspólną Mennicę tuż przed dużym szczytem politycznym. Nie ukrywam, że sytuację polityczno-społeczną w Korei znam lepiej, niż w Hiszpanii, więc pewnie po części dlatego ten wątek jest dla mnie ciekawszy, jednak wciąż odnoszę wrażenie, że twórcy naprawdę się postarali, dokładając do swojej wersji coś świeżego od siebie. Warto zaznaczyć, że jest to główna różnica obu produkcji, bo cały plan napadu przebiega bardzo podobnie, chociaż mam wrażenie, że drama skupia się bardziej na skoku, a serial pokazywał nam więcej zakulisowych scen ze szkolenia Profesora. Trochę trudno to ocenić, czy w koreańskim remake'u brakuje istotnych informacji lub pojawiają się luki, ponieważ wciąż mam w pamięci hiszpańską wersję, która dokładnie pokazywała widzom geniusz planu rabusiów.
A skoro o rabusiach mowa, odrobinę zaskoczyło mnie, jak twórcy podeszli do remake'u, a konkretnie do bohaterów. Jeszcze nim wybrali swoje pseudonimy, byłam w stanie odgadnąć, w jakie role wcielają się aktorzy, a i tak zaskoczyło mnie, że wybrali dokładnie te nazwy miast, co Hiszpanie. W szczególności Tokio, biorąc pod uwagę relację pomiędzy Koreą a Japonią. Niemniej komentarz wyjaśniający ten wybór trochę mnie rozbawił. Sama Tokio już mniej. Wraz z Nairobi (bardzo mnie boli, że wskazuję akurat na damską reprezentację, ale cóż zrobić) jako jedyne wypadają znacznie słabiej w stosunku do oryginału, przy czym wierzę, że Nairobi jeszcze się może rozkręcić. W Tokio przestałam wierzyć. To zupełnie inna postać. Z inną historią i bagażem doświadczeń, więc niby rozumiem, skąd ta zmiana, a jednak bardzo brakowało mi w gangu tej szalonej, nieobliczalnej duszy imprezowiczki, która w hiszpańskiej wersji nadawała tempo całej bandzie. Za to jestem pod wrażeniem, jak dobrali aktora wcielającego się w Arturito. Nie sądziłam, że ktoś będzie w stanie mnie irytować i od siebie odrzucać na równi.
Jedyne, co naprawdę mnie irytowało bardziej, to podział Netflixa, który musiał zachować się w typowy dla siebie sposób i poszatkował skok, wrzucając nam jedynie 6 odcinków i zapewne wiele miesięcy upłynie, nim dorzucą kolejne, które i tak nie pokażą nam zakończenia. Sądziłam, że nie będzie mnie to irytowało, skoro i tak wiem, co się w nich wydarzy, ale jako dramoholik zawsze cierpię, gdy widzę, co oni wyprawiają przy k-dramach.
Zestawiając plusy i minusu obu odsłon, mogę powiedzieć, że w hiszpańskiej wersji jestem tak zakochana (zwłaszcza w pierwszym sezonie, który Netflix podzielił na dwa), że trudno mi przypomnieć sobie istotną wadę. W koreańskiej widzę bardzo udaną i angażującą kopię, która ma elementy, które mi zgrzytają... ekhmTokioekhm..., a równocześnie bardzo podoba mi się koreański akcent, który ją wzbogaca, czyli choćby wspomniane tło polityczne, czy zmiana maski Salvadora Daliego na maski Hahoe. Czekam, czym zastąpią Bella Ciao!
Poza tym podobieństwa są tak uderzające, że sceny z hiszpańskimi aktorami nakładały mi się na koreańską wersję - zdecydowanie uznaję to za zaletę, bo lubię odgrzewane kotlety, gdy wjeżdżają świeże dodatki! Podoba mi się, chcę więcej i polecam obie wersje, bo obie są bardzo dobrymi produkcjami!
0 Komentarze